Scripts we read may never be realised. But this is nit the question. And when you have a script (somewhere, in your imagination maybe), don’t hesitate to make a little movie and send it us. We will be happy to present it here.
In Polish (we are still working on the English version).
While all movie productions are stopped, some artists has decided to read scripts, to give the audience a… yeah, what? We have not a clue and I think, those artists doesn’t have it either.
Scripts we read may never be realised. But this is nit the question. And when you have a script (somewhere, in your imagination maybe), don’t hesitate to make a little movie and send it us. We will be happy to present it here.
Randomly I start to think of dialogs From the passed years Puzzling the words they’ve said I wonder what they meant. My childhood dreams Pop up in head Why do I still remember them I take one puff close my eyes Follow my trip Where all the meanings triple Left the walls Soaked up in my obsessions Just take a walk Escape from questions The road was long, full of street cats Their shameless gaze Full of judgment Makes me guilty I never feed them
1. Każdy musi z czegoś żyć. Dlatego większość z nas pracuje. A co jeśli stanie się to niemożliwe? Bo nie będzie już pracy dla ludzi. Nie chodzi o to, że dla niektórych będzie, dla innych nie będzie. Dla nikogo nie będzie. Bo ludzi zastąpi sztuczna inteligencja i sterowane nią automaty. A pieniądze, które gromadzimy na rachunkach oszczędnościowych? W każdej chwili mogą stać się nie warte papieru, na którym je wydrukowano. Czeka nas gwałtowna przesiadka na nowe, wirtualne waluty. Stanie się to najprawdopodobniej z dnia na dzień, bez ostrzeżenia. Możemy się przed tym próbować uchronić, lokując w nieruchomości. Ale budynki nie będą przecież potrzebne sztucznej inteligencji. Ich znaczenie, a zatem i cena, staną się marginalne. To może w tę wirtualną walutę, do której przyszłość należy, powinniśmy inwestować? Sęk w tym, że systemów wirtualnych walut jest bez liku, nie wiadomo, który zostanie uznany za obowiązujący. Poza tym okres przejściowy to zawsze okazja dla sprytnych, by wystrychnąć na dudków tych mniej sprytnych.
2. Nękani takimi niepokojącymi myślami, ludzie coraz częściej szukają porad znanych wróżek i wróżów. Albo innych ekspertów, ekonomicznych i politycznych komentatorów, futurologów. Co się stanie z Europą? Zanikający w polityce podział na prawicę i lewicę rozmyje się jeszcze bardziej, do tego stopnia, że partie właściwie niczym się od siebie nie będą różniły. Oprócz kilku drobnych, lecz budzących niezwykłe emocje kwestii. Takich jak prawo do aborcji i eutanazji, czy stosunek do osób o niekonwencjonalnych nawykach seksualnych. Losy zjednoczonej Europy będą wydawały się niepewne przez dwa lata jeszcze, po czym nastąpi ostry zwrot i powołane zostaną Stany Zjednoczone Europy. Radość nie potrwa długo, bo coraz wyraźniejszy będzie podział na stany północne, od UK, przez Skandynawię, po Łotwę i Estonię, i południowe. Podział związany ze sporną kwestią statusu osób nie-heteroseksualnych i poczętych dzieci najdotkliwiej odczują rozdarte na pół stany położone pomiędzy tymi biegunami. Północ będzie się domagała rozwiązań wynikających z daleko posuniętej empatii, południe będzie broniło stanowiska ludzi niezdolnych do współodczuwania. W końcu dojdzie na tym tle do wojny domowej, która pogrąży nasz kontynent w głębokiej ciemności, na całe wieki.
3. Częściej jednak pogłoski o nadchodzącej wojnie mają mniej sprecyzowany charakter. – Będzie wojna – słyszymy tu i tam. – Jaka wojna? Kto z kim? – pytamy. – Kto z kim? Nieważne – odpowiadają ci dobrze poinformowani. – Ważne, że będzie. Niedługo, sam zobaczysz. I odchodzą, zostawiając nas z tym lękiem. Bo przecież nie jesteśmy wariatami, boimy się wojny. Zwłaszcza my tu, w naszej części Europy. Wir im Osten. A ci, co nas tym strachem epatują? Oni też się boją, tylko mówienie o tym, straszenie innych, to ich sposób radzenia sobie z lękiem. Jeden z wielu.
4. SS-Obersturmbannführer Rudolf Hoess, komendant niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau w latach 1940–1943, w swoich wydanych w roku 1956 wspomnieniach pisze o pewnym rumuńskim arystokracie, który został przywieziony do Oświęcimia jednym z transportów, w asyście służącego. Książę miał, zdaniem Hoessa, osobliwy sposób spędzania czasu. Niemal bez przerwy się masturbował. Z zapamiętaniem wartym lepszej sprawy. Trwało to kilkanaście dni. Po czym zmarł z wycieńczenia.
“Walka jest esencją istnienia. Dlatego mądry człowiek nie zajmuje stanowiska. Czyż nie na tym zasadza się wielkość Homera albo Szekspira? Że obaj zachowywali daleko posuniętą bezstronność wobec walk i sporów toczonych przez wykreowane przez nich postaci?“
5. Zaiste, sposobów radzenia sobie z trwogą mamy cały arsenał. A mimo to tak bardzo sobie nie radzimy. Może powinniśmy spróbować inaczej? Po prostu się nie bać? Choćby i tej wojny – czy rzeczywiście musi budzić trwogę? A gdyby przyjąć ją za coś naturalnego, nieuchronnego, jak jakieś, dajmy na to, doroczne święta? Te dwa różne spojrzenia na wojnę zawarte są w pewnej antycznej polemice. Przypomnijmy, za Vincenzem, najpierw słowa Homera: “Bodaj sczezła niezgoda spomiędzy bogów i ludzi, z nią zaś gniew, który nawet w rozumnym rozpęta szaleństwo”. Na lament ten, włożony w usta Homerowego ulubieńca Achillesa, Heraklit tak odpowiedział: “Homer modli się o ustanie walki, ale nie widzi, że przez to samo modli się o zniszczenie świata, bo gdyby walka i zmaganie ustało, świat przestałby istnieć”. A tego boimy się jeszcze bardziej, czyż nie?
6. Walka wydaje się być esencją istnienia. Wszechświat istnieje dzięki napięciu odczytywanym przez nas jako wrogość. Na przykład dzięki zmaganiom energii dodatniej (masy) z ujemną (siłą grawitacji), jak mówią fizycy kwantowi. Albo, w bardziej symbolicznym wymiarze, dzięki walce dobrego ze złym, jak prawią gnostycy. Dzięki temu świat istnieje, i jednocześnie nie istnieje, bo bilans tych sił zawsze jest równy zeru. Jeśli przyjrzeć się temu, co dzieje się w naszych organizmach, też widzimy tam nieustanną walkę. Polem walki jest na przykład krwiobieg, bo krew to pożerające się nawzajem mikroorganizmy. Albo umysł, składający się z myśli zajętych bez reszty bratobójczą walką o dominację. Można powiedzieć, że ta walka jest wszystkim, to znaczy najważniejszym z tego, co się na nas składa. Stanowi naszą tożsamość. Dlatego mądry człowiek nie zajmuje stanowiska. Czyż nie na tym zasadza się wielkość Homera albo Szekspira? Że obaj zachowywali daleko posuniętą bezstronność wobec walk i sporów toczonych przez wykreowane przez nich postaci? Przywołajmy jeszcze raz Vincenza który, w książce pod tytułem Z perspektywy podróży, o Homerze tak mówi: “Nie ma w nim krzty stronniczości. Jego sprawą nie są losy jednego bohatera tylko, lecz wszystkich razem”.
7. Gurdżijew uważał, że istniejemy głównie po to, by kosmiczni ludożercy, Słońce, Księżyc i inne ciała niebieskie, mogli karmić się naszymi emocjami. Budziło to lęk niegdyś, w słuchających go ludziach, budzi lęk dziś, w czytających jego pisma. Ale pojawia się tu również pokrzepiająca myśl. O tym, że nasze lęki mają fundamentalne znaczenie. Bo bez nichcały ten bałagan być może nie mógłby istnieć. To znaczy świat. Poczęty w wyniku nagłego, niczym konkretnym nie wywołanego lęku, zwanego przez uczonych niekontrolowaną fluktuacją absolutnej pustki.
“Czego się jeszcze boimy? Oprócz życia i śmierci, spółkowania i wojny, światła i ciemności? To proste. Wszystkiego.”
8. Czego się jeszcze boimy? Oprócz życia i śmierci, spółkowania i wojny, światła i ciemności? To proste. Wszystkiego. Współczesne lęki, ich najważniejsze obszary i rodzaje, można opisywać na wiele sposobów, w ujęciu filozoficznym, psychologicznym, terapeutycznym. Wszystko to, prędzej czy później, sprowadza się do lęku przed życiem, a więc przed wszelką zmianą. Do tego najbardziej fundamentalnego i zarazem traumatycznego doświadczenia narodzin, z rodzącą się świadomością istnienia poszczególnego, osobnego, samotnego. Pod tym względem lęki współczesne nie różnią się zbytnio od lęków historycznych. Przybierają tylko przynależne współczesności szaty. To dlatego właśnie nadal wywierają na nas wrażenie antyczne greckie dramaty, wspomniany Homer czy Szekspir. Bo esencją są tam lęki uniwersalne, ponadczasowe. W starożytności katharsis przeżyte w teatrze miało w zamyśle wartość terapeutyczną, pozwalało na zrozumienie lęku i jego oswojenie. Być może podobna idea przyświecała temu, który wynalazł współczesny horror. Edgar Allan Poe stworzył, na własne podobieństwo, postać człowieka nękanego dotkliwie przez death drive, co można oddać jako pożądanie śmierci. Czy to połączenie Erosa z Tanatosem, widoczne już we wspomnianym wcześniej incydencie z rumuńskim księciem w Auschwitz w roli głównej, nie daje nam do myślenia? Czy nie tłumaczy ogromnego rozpasania erotyzmu w naszej trwogą stojącej kulturze? Mówią, że współczesny mężczyzna myśli o seksie ileś tam razy na minutę, a w ciągu całego dnia to lepiej nie liczyć. A współczesna kobieta? Mniej się boi? Czy jedynie nieco inaczej swoje lęki koi? Doznanie erotyczne daje nam pewne ukojenie, nie zmienia jednak tego, co tkwi u podstaw problemu. Przyczyna lęku pozostaje. Jak tu żyć? I nie zwariować z nadmiaru strachu?
9. Kiedy człowiek zaczyna tak na serio kontemplować swoje wnętrze, pierwsza najważniejsza rzecz, z jakiej sobie zdaje sprawę, to niewiarygodna liczba myśli, które bezustannie kotłują mu się w głowie. Po jakimś czasie zaczyna dostrzegać związek tych na pozór beztroskich myśli z poruszającymi nim lękami. Niektórzy nie ograniczają się do myślenia lękami, lecz je nieustannie wypowiadają. Brzmi to czasem zupełnie niewinnie. Ojej, znowu nie będzie gdzie zaparkować, mówisz do męża albo żony, kiedy jedziecie na wieczorny koncert do filharmonii. Albo że nie będzie już biletów. I rzeczywiście, jak się po chwili okazuje, nie ma gdzie zaparkować. A nawet jak jest, to bilety dawno się już skończyły. Mówisz i masz. Z czasem wchodzi ci to w nawyk, jak temu Irlandczykowi, który na każdą propozycję odpowiadał: It won’t work. Że to się nie uda. I rzeczywiście, prawie nic się z nim nie udawało. Zapytałem go kiedyś, po co to mówi, po co tak kracze. Zdziwił się. Że co niby mówię? Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że za każdym razem wypowiadał te same słowa. Było to dla niego coś w rodzaju zwyczajowego How are you? Bo trwogą podszyte jest nie tylko nasze świadome życie, lecz również – a może przede wszystkim – wszystko co nieświadome. Także to, co pojawia się w naszych snach.
10. Jakiś czas temu byłem chory. Grypa albo przeziębienie. Miałem charakterystyczne dla takiej choroby sny. Rodzaj koszmaru związanego z zapisywaniem w pamięci tego, co mi się śni. Śnię fragment czegoś, na przykład początkowy fragment artykułu o lękach współczesności, i zapisuję, to znaczy daję komendę save. I zamykam. Ale po chwili nie jestem pewny, czy zapisałem właściwą wersję, więc otwieram, przeglądam wszystkie poprzednie zapamiętane wersje, porównuję, i jak zwykle zaczynam się w nich gubić. Cały długi sen dotyczy więc jednego krótkiego snu i problemów związanych z jego zapisaniem. To właśnie ten koszmar, który mnie czasem nawiedza.
Ale tym razem było inaczej. To znaczy tak samo. Tylko potem wydarzyło się coś jeszcze. Coś zupełnie nowego. Zacząłem, nadal śniąc, snuć rozważania. Na temat zapisywania myśli, o tym, jak to zostanie w przyszłości rozwiązane. No i pojawiła się wizja Powszechnego Systemu Transkrypcji Myśli. Z jednej strony korzyść oczywista, zamiast pisać myślisz i już, gotowe. Z drugiej jednak sporo minusów. I zagrożeń. No bo jak to wpłynie na jakość myślenia? Zamiast myśleć tak jak teraz, czyli mieszaniną języka, obrazów i innych impulsów oraz doznań, które mogą nie mieć słownego odpowiednika, zaczniemy myśleć wyłącznie słowami. I staniemy się wewnętrznie ubodzy o całą pozasłowną wersję tak marzeń, jak i rzeczywistości.
(Na jakiś czas, przynajmniej. Bo w końcu nauczymy się pewnie zapisywać obrazy i inne doznania. Ale co, jeśli wtedy nie będziemy już potrafili ich wytwarzać? Nic, będziemy musieli się uczyć od nowa. Tak to przebiega przecież, od wieków. Najpierw mówiliśmy jednym językiem, potem się porozłaziliśmy i języków zrobiło się całe mrowie, a dziś znowu się łączymy i będziemy musieli coś z tym zrobić, to znaczy nauczyć się jakiejś wspólnej dla wszystkich formy komunikacji. Na przykład takiej, jaką przyjął, na razie dosyć jednostronnie, James Joyce w wieńczącej jego dorobek powieści Finneganów tren.)
Albo inne zagrożenie, związane z oddzielaniem czasu pracy od czasu dla siebie. Co jeśli ten drugi zostanie całkowicie wyparty? I nawet we śnie, poprzez wspomniany system transkrypcji, będziemy odbierać i odpowiadać na maile w sprawie wysyłki towaru, reklamacji, albo rezerwacji czegoś tam? Albo jeśli się okaże, że sny są szczególnie wartościowe z ekonomicznego punktu widzenia, i że sny na zamówienie staną się formą zarabiania? Po takiej nocy intensywnych snów będziemy się budzili nieziemsko zmęczeni, i podczas dnia nie będziemy zdolni do konstruktywnego myślenia.
“Warunkiem niezbędnym dla zaistnienia lęku wydaje się być istnienie przyszłości“
A prywatność, co z nią się stanie? Jeśli Powszechny System Transkrypcji Myśli będzie automatycznie transkrybował, zapisywał i wrzucał do sieci wszystko? Bo tak będzie najtaniej – zapisywać wszystko, a potem zastanawiać się, co potrzebne, a co nie. I jeśli będzie to tak urządzone, że korzystanie z systemu jest darmowe, ale każde odłączenie się i ponowne podłączenie wiązałoby się z jakąś wysoką opłatą? Innymi słowy, podłączenie do systemu i zgoda na totalne odarcie z prywatności jest oczywistą koniecznością, bez tego nie da się przecież pracować. Jeśli masz wolne, chcesz się zrelaksować, możesz się na chwilę odłączyć. Ale tylko dopóty, dopóki cię na to stać.
11. Warunkiem niezbędnym dla zaistnienia lęku wydaje się być istnienie przyszłości. Lęku przed tym, co robią, co myślą, co knują owe (to znaczy Homerowe) niewidzialne ręce, które nami najsilniej poruszają. O których nic nie wiemy. A wiedzieć byśmy chcieli. Choć jednocześnie boimy się niekontrolowanego przyrostu informacji. Jeszcze niedawno ogólna wiedza ludzkości podwajała się raz na stulecie. Obecnie jednak bliżej mamy do raz na rok niż stulecie. A przewiduje się, że już niebawem będzie to raz na dobę. Kto będzie w stanie za tym nadążyć? Z pewnością nie ludzie, którzy mają kłopoty z zalogowaniem się do swojej poczty w smartfonie. Przyszłości boimy się również dlatego, że przynosi niepokojące informacje dotyczące przeszłości. Ludzi niegdyś strasznie zaniepokoiła wiadomość, że wzięli się od małpy. Wielu do dziś sobie z tym nie radzi. Jednak kolejne wieki przyniosły nowe wyzwania. Jak poradzić sobie ze świadomością, że wzięliśmy się z niczego? I że najprawdopodobniej niczym też jesteśmy? Choć jednocześnie wszystkim? Być może dlatego właśnie tak bardzo tęsknimy za wizją pozbawionego pojęcia czasu Królestwa Niebieskiego, snutą przez kulturę chrześcijańską, stanu idealnej Pustki, proponowaną przez religie Dalekiego Wschodu, czy świata w skali Plancka, domniemywanego przez fizyków kwantowych. Być może na tym polega magia malarstwa czy rzeźby, które siłą rzeczy zatrzymują czas, pozwalają duszy skłonnej do kontemplacji częściowo chociaż zaznać stanu tu i teraz, w na poły udawanej, na poły prawdziwej ignorancji faktu istnienia jakiejkolwiek przyszłości.
“Kiedy człowiek zaczyna tak na serio kontemplować swoje wnętrze, pierwsza najważniejsza rzecz, z jakiej sobie zdaje sprawę, to niewiarygodna liczba myśli, które bezustannie kotłują mu się w głowie. Po jakimś czasie zaczyna dostrzegać związek tych na pozór beztroskich myśli z poruszającymi nim lękami.”
12. Wizja braku przyszłości, istnienia wyłącznie tu i teraz, wydaje się kojąca. Lecz jednocześnie wielce niepokojąca, jeśli się nad nią głębiej zastanowić. Problem ma bowiem nie jedno, lecz dwa dna. A może i więcej. Wyobraźmy sobie fabułę, której bohater i zarazem narrator staje oko w oko z nagłą śmiercią. Słyszy energiczne stukanie do drzwi, podchodzi, otwiera, a tu człowiek w kominiarce i kuloodpornej kamizelce, mierzy z kałacha. Nasz bohater nawet nie ma czasu pomyśleć zwyczajowego w takich wypadkach “A nie mówiłem?” – bo obawiał się czegoś takiego już od dawna. Od dnia, w którym podpisał jakiś durny list protestacyjny w sprawie fatwy wydanej przez ajatollaha Chomeiniego, skazującej na śmierć jakiegoś nieznanego mu bliżej pisarza, Salmana Rushdiego, autora Szatańskich wersetów, książki, o której może i coś tam słyszał, ale oczywiście nie czytał. Podpisał, bo wszyscy w biurze (pracował wtedy jako księgowy w paryskim ratuszu) podpisywali, to głupio mu było nie podpisać. A potem pożałował. W końcu zaczął się bać, zwłaszcza kiedy zaczęło być głośno o redaktorach tego tygodnika satyrycznego, który ma swoją redakcję na tej samej ulicy, obok jego domu. Oni też coś podpisali, a może więcej, może napisali, albo narysowali, coś o Allachu chyba, i zaraz dostali listy z pogróżkami. Policja im nawet jednego funkcjonariusza dla ochrony na stałe przydzieliła. Zdawał sobie sprawę, że jego obawy są równie absurdalne jak pomysł, że brygada antyterrorystyczna zrobi nalot na jego mieszkanie z powodu przetrzymanych książek z biblioteki (powinien był je oddać dobry tydzień wcześniej). No ale lęki, jak to lęki, nie muszą być racjonalne. A teraz proszę, niby absurdalne, a wszystko się jednak potwierdza. Dopadli mnie. Za jeden głupi podpis głową płacę.
Tak sobie myśli bohater naszej naprędce wymyślonej narracji. To znaczy nie myśli, bo wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma na to czasu. Podobnie jak na rozmyślania o tym, skąd zna te oczy. Nie tego, który w niego celuje, tylko tego drugiego, który też ma karabin, ale w niego nie celuje. Jest zamaskowany, to prawda, obaj są, ale widać im oczy. I te oczytego drugiego – tak, przypomina sobie. To ten Arab, który pracował kiedyś u nich w ratuszu, jako sprzątacz. Były z nim jakieś problemy, bo miał dziwne zwyczaje. Na przykład przerywał pracę o określonych porach, by odbyć te swoje modły. Albo odmawiał podawania ręki kobietom. To powodowało napięcia i niechęć, więc w końcu go zwolniono. Zaraz, jak on się nazywał? Kouachi czy jakoś tak? A na imię miał chyba Said.
Tak mógłby sobie pomyśleć. Ale nie ma kiedy, bo zamaskowany napastnik – nie Said, ten drugi – naciska spust, strzela. Zabija. Choć nie, nie do końca zabija. Bo czas to pojęcie względne. Czasem wydaje się, że go nie ma, a jednocześnie jest, i to jak, w nie dającym się ogarnąć nadmiarze. Właściwość ta powoduje, że cała narracja emigruje. Przenosi się z czasu,którego nie staje, do czasu, który nie zna takich ograniczeń. To znaczy do tego ostatniego i przez to jedynego prawdziwego momentu życia naszego bohatera. Składa się z myśli i doznań, które swoją intensywnością wypierają rzeczywistość w takiej postaci, w jakiej była dotychczas znana. Pojawia się rzeczywistość bez czasu i bez miejsca, świat, w którym pojęcia te tracą sens. Dużo by można pisać o tym, jak to w praktyce wygląda, tylko po co? Lepiej to sobie po prostu wyobrazić. Słowa nic tylko gmatwają, a z gmatwaniny wyłania się strach. Utwór kończy następujący monolog wewnętrzny bohatera:
Obcy cały czas do mnie celuje, widzę, jak palec jego napiera na spust pistoletu, jakby miał trudność z przezwyciężeniem jego oporu. Czy to się kiedykolwiek zdarzy? Czy naciśnie cyngiel do końca? To zależy. Od tego, jak długo potrwa jeszcze ta chwila. Chwila, która dla niego jest pewnie chwilą, lecz dla mnie jest wszystkim. Nie tylko całym moim życiem. Poprostu – wszystkim. Ty, Droga Czytelniczko, z pewnością zadajesz sobie pytania w rodzaju – co zdarzy się dalej? Może nawet wiesz. Bo czytasz gazety, oglądasz dziennik w telewizji, i masz dobrą pamięć. Wiesz zatem, że pod tym adresem (czyli przy Rue Nicolas-Appert pod numerem szóstym, w Paryżu) bracia Kouachi nikogo nie zabili. Bo jak tylko Chérif Kouachi wymierzył we mnie, drugi z braci, Said, rozpoznał znajomą twarz i domyślił się, że coś tu nie gra. Walnął brata w ramię i powiedział do niego coś po arabsku. A do mnie po francusku, gdzie ta cholerna redakcja, zapytał. Powiedziałem mu, że owszem, przy tej ulicy, ale pod numerem 10, a tu jest 6. Chérif przez jakiś czas jeszcze nie przestawał do mnie mierzyć, jakby się nad czymś zastanawiał. Po czym opuścił lufę i wybiegł z budynku w ślad za bratem.
Ale ja nie wiem tego wszystkiego. Ja nie mam na ten temat żadnych przypuszczeń. Mnie to nie interesuje. I nigdy nie zainteresuje. Niczego nie wiem i nigdy się nie dowiem. Bo mam zamiar na zawsze już tu pozostać. W tej jednej chwili. Czyli w całym możliwym czasie, we wszech-czasie i wszech-przestrzeni. Słyszę słowa Jana Pawła II, wołającego do mnie z tarasu budynku obok. Tego, w którym mieści się redakcja Charlie Hebdo. Nie lękaj się, mówi Papież. Słyszałem to już kiedyś, ale nie bardzo rozumiałem, co miał na myśli. Teraz wiem. Nareszcie wiem. I nie pozwolę, by ktokolwiek mi tę wiedzę odebrał.
fin
Dopisek: Zamach na członków redakcji Charlie Hebdo rozpoczął się rankiem 7 stycznia 2015. Zamachowcy, bracia Chérif and Saïd Kouachi, rzeczywiście pomylili adresy i początkowo wtargnęli z bronią do niewłaściwego budynku. Saïd Kouachi rzeczywiście pracował wcześniej jako sprzątacz w paryskim ratuszu i został z posady zwolniony. Podczas ataku 12 osób zostało zabitych, 11 rannych.
“Je ne suis pas Charlie Hebdo”. BLIZA Kwartalnik Artystyczny, 2.29 (2017) Publikacja za zgodą autora.
hate the past hate the forebears hate the fetus Follow your mind But don’t deny your instincts dont listen to waste matter who’s scared of rotting in the ground dont listen to his moans and cries he’ll never tear his skin apart let him decay from the inside let him drown and when weakness rips apart you’ll see only skin Hopeless withered and ripped
I saw the light gates I heared someones’ breath like a heavy wind I heared the joy of birth I saw the light gates, shadows were floating between them I saw the beauty tired apart, cold trees in the night warm He swam through the dry waterfall, rude, without passion Lips were dry, I see the gates are closing My head touched the ground Soil was dry.
Co więc robić? – powiedział Michał ni to do Olgi, ni to do siebie. Z lękiem, ze wszystkim innym.
Nic? Z jednej strony byłaby to ucieczka, poddanie się. Z drugiej jednak, może to właśnie akt najwyższej odwagi.
Spotkamy się – powiedziała Olga – spotkamy się jeszcze raz. Szybciej niż przypuszczasz.
A potem znikła z oczu. I pozostał tylko duch. Wspomnienie. Myśli.
Jak ten mały kościółek. Niedaleko Gare du Nord. Ale wielkość nie odgrywa znaczenia. Po przecież w pamięci pozostaje tylko uczucie. Niewyrażane słowami. Tylko wrażenie. Weszliśmy do niego zupełnie przypadkowo. Nawet nie wiem, jak się nazywa i jaką ma historię. Ale historia kościoła nie odgrywa przecież roli. Historia to tylko duchy pałętające się po naszej pamięci. Była zupełna cisza gdy nagle usłyszeliśmy cichą modlitwę. To znaczy mieliśmy wrażenie, że jest to modlitwa i powoli, cicho poszliśmy w tamtym kierunku zachodząc do małej kapliczki. A tam wieczorna Msza Święta. I ksiądz podnoszący hostię. Usiedliśmy. Ale w tym momencie, gdy na księdza schodził Duch Święty, Olga odwróciła się. A może na nią ten Duch już zszedł wcześniej?
Albo jak szła ulicami Hamburga, wieczorem, o zachodzie słońca, i tłumaczyła mi Lacana, Derridę, Kanta. Tłumaczyła gestykulując a ja nie jestem pewien, czy rzeczywiście tak robi, czy może jest to duch? Bo duchy przecież nie tylko żyją w telefonach i na kasetach magnetofonowych, jak to pisał Derrida. Istnienie ducha zależne jest od retencji. Siły wyobrażenia. A może ten cały Kant, Derrida, Lacan, to też tylko duchy. Ziejące z książek. Jak świat biskupa Berkeley‘a?
Albo jak ratowała mysz w Paryżu. Przecież przed śmiercią. Cierpliwie czekając, jak myszka znajdzie schronienie. Cierpliwie chodząc i chroniąc. Cierpliwie wskazując, by piesi jej nie zgnietli. Karma. I nie dowiemy się już nigdy, czyj duch zamieszkiwał ciało myszki szybko biegającej po Rue La Fayette w Paryżu. Duch buddysty. Karma. Duch przyrody. I od razu duch katastrofy klimatycznej. I wyobrażenia jakie mamy o przyszłości. Ale jeszcze coś innego pozostało mi wtedy w pamięci. I nie potrafię już tego opisać. Bo opis czasami duchy zabija.
Albo jak usiadła i rysowała mnie w Starbucksie w Hamburgu. I portret jest duchem Michała z tamtych dni. Zatrzymane w czasie rysy. Zatrzymane w czasie emocje, wyraz oczu, lekki, nieśmiały uśmiech na twarzy. Duch. Który przypomina mi, że próbowałem nie myśleć w momencie portretowania. Bo portret to coś innego, niż fotografia. Bo portret to kwestia czasu. energia. Duch. I będę spoglądał na niego codziennie jak się do mnie uśmiecha. I przypominał sobie tę chwilę.
Albo jak ta mała polanka, tuż przed zmrokiem pojechaliśmy rowerami. I nagle dojechaliśmy do pastwiska koni a Olga zeszła z roweru, poczekała i konie do niej przyszły. Bo konie przychodzą tylko do dobrych dusz. Zwierzęta mają duże wyczucie. A może potrafią widzieć duchy? Ale tylko te dobre, jak ten Olgi. Te sprzyjające nam. I te sprzyjające życiu. I te otwierające granice myślenia. I te przynoszące nowe aspekty. Koni już nie widziałem od tamtego czasu. Ale czasami, jak wiatr stoi przychylni, czuję je. I wtedy przypomina mi się to wszystko. Duch.
Albo jak Adiitsʹii, który ze smutku, z nicości, z żałoby uciekł do lasu i w poszukiwaniu jedzenia, choćby tego trującego, w ucieczce, w nienawiści do ludzi, stał się Gaagiixiidem. Duchem. Bo Derrida chyba nie miał racji. Że duchy są tylko z przeszłości, że żyją w smartfonach jako skrawki głosu. Bo człowiek z nienawiści może stać się duchem. A może z miłości. A Adiitsʹii z twarzą pełną cierni biegał po lesie. Bo duchów ciernie nie bolą. Nic nie boli. Czasami lepiej jest być duchem.
Albo jak pokłóciliśmy się w Amsterdamie a ja to miasto zupełnie zapomniałem. A o co poszło? Oczywiście. O duchy. To znaczy o mojego ducha. TO znaczy o moje przypuszczenia. I skomplikowane drogi myślowe każące przypuszczenia zamieniać w niezadowolenie i zamiast je wyrazić, kumulować i eksplodować. Bo przypuszczenia bazują na demonach przeszłości. Nigdy na teraźniejszości.
A potem jeszcze jak leżała naga przywiązana do łóżka. Ian patrzył na nią i nie wiadomo było czy z chęcią, czy z obrzydzeniem. Dla Cate nie odgrywało to żadnej roli. Wtedy Ian otworzył rozporek. W pokoju pojawił się żołnierz. To ona? – spytał. Ian przytaknął tylko. No ale, misiu, ty też. – odparł sucho żołnierz. Ja? – Czy wolisz na stojaka?. Ale żołnierz nie czekał już na odpowiedź tylko złapał i przywiązał do kaloryfera. Gdy skończył, pokój był pełen krwi. Ale to chyba zawsze tak jest. A Cate patrzyła ze zdziwieniem na swojego nowego członka. I zastanawiała się, czy ta męska lewa dłoń aby nie jest zbyt duża. W sumie nic się nie zmieniło – powiedziała. Nie, nic – odparł żołnierz gdy Ian panicznie obmacywał dziurę między nogami. Ale nie. To nie Ian. Jego rysy twarzy złagodniały, broda znikła zupełnie a włosy jaśniejsze. Demon Sarah Kane. Nie. Sarah już nie żyje.
Albo ten moment w Centre Pompidou gdy nagle kobieta zimno patrząca przed siebie pilnując dzieł kultury światowej nagle wstała i z nami zaczęła czytać opisy obrazów. Zupełnie jakby nagle przemieniła się w jednego z gości. I jakby nagle zaczęła interesować się dziełami sztuki, cały dzień zamkniętymi w czterech ścianach muzeum. I jakby nagle chciała być natchnięta. Poszliśmy dalej. pozostawiając ją samą z duchem Miró, Picassa, Kandinsky‘ego. Może zwariowała od tych duchów. A może patrzy nadal. Ale nikt o tym nie wie.
Albo ta ławka w Hafen City w Hamburgu. Olga przecież dopiero co przyjechała. Dopiero co pochodziła. Usiadła na ławce, otworzyła plecak i pokazała mi swój wiersz. Po niemiecku. Piękny. I szczerze mówiąc nie wiem, co jest z wierszem. Ale czy wiersze mogą mieć duchy? Chyba tak. Ten ma.
Albo ta czarna dziura. Zaraz po rozstaniu. Otwarta na oścież w mojej głowie, mojej twarzy, mojej duszy. A z dziury przez chwilę wydobywały się duchy, demony i przelatywały przez Gare du Nord. Przez ludzi, bagaże, spieszenie się, pociągi i “największy dworzec kolejowy Europy”. Usiadłem i odetchnąłem. I wróciły. Kurwa. Duch Cybulskiego. Fajnie. Na dworcu.
Albo jak w Amsterdamie wpadła na pomysł, by szybko opuścić miasto. Trzydzieści Minut. Na spakowanie, oddanie kart hotelowych, zastanowienie się i ten facet w okienku dworcowym, co to się zastanawiał, czy aby ten pociąg, a pociąg już odjeżdża a my musieliśmy wyjechać teraz. Bo następny pociąg do Paryża dopiero jutro, a jutro przyjaźni może już nie być. A przyjaźń przecież trzeba ratować. Drugiej takiej już nie znajdziesz.
Albo ta zielona herbata. Matcha. Powoli przygotowywana w specjalnym naczyniu. I nie za gorąca. I dokładnie na odważona. Bo w każdym przedmiocie może kryć się jakiś bóg. Nawet w proszku herbaty przecież. W każdym. A bóg to nic innego jak duch. I nawet nie znamy jego imienia i nie wiemy po co on tam jest. I pamiętam, że Oldze herbata smakowała.
Albo Wovoka. I pięć tysięcy Sioux tańczących w rytm bębnów. W prerii używasz to co masz do przeżycia. A życie przodków może uratować ci życie. I dlatego wierzysz, że ich duch pojawi się w tańcu i da ci moc. I ochroni przed morderstwem. A potem Wounded Knee. I rozszarpane ciała niemowląt. A niemowlęcie niczyim przodkiem już nie będzie. Na śniegu. Więc chyba taniec niepotrzebny. Ale Wounded Knee pozostało w prerii. Przodkowie też.
Albo Kant. Notowany po rosyjsku, Foukault czytany po niemiecku a O‘Hara po angielsku. I ciągle te języki. I czasami polski. W ostatni wieczór Olga poprosiła mnie o opowieść w trzech językach. A może w czterech. A podobno język zabija duchy. Wstępne przeżycie. Nieopisane czyni powszednim. Ale cztery? Tam duch dopiero się budzi. Dopiero co powstaje i wychodzi. Ale wtedy go chyba nie zauważyłem.
No i oczywiście Hölderlin. No bo to on powiedział podobno, że duch pojawia się przez powtórkę. Poprzez powtarzanie tych samych czynności. Nawiedza nas wtedy. Ale nie pamiętam gdzie. Bo tylko o tym czytałem. U Derridy. Ale nie pamiętam gdzie. A może to nieprawda? Może ja to sobie wmówiłem sam? I teraz wykorzystuję czasami w tekstach. Duch Derridy się cieszy. Chyba.
No i ten niebieski autobus. The end. Beautiful Friend. The end. Of our elaborate plans. The end. Nawet zapomniałem o Morrisonie w Paryżu. Ale jego demon gdzieś mi się po głowie wali. I The End. I facet w kapeluszu. Ale to już zupełnie inna historia. Powtórki Queneau. Przychodzą same z siebie. Nawiedzają jak złe duchy.
Spotkamy się – powiedziała Olga – spotkamy się jeszcze raz. Szybciej niż przypuszczasz. A gdy zobaczyła na pół wystraszone oczy Michała dodała: Bo czas mija szybko, szybciej niż myślisz. Potem pocałowała go, wzięła swój plecak i poszła do linii metra E. Przed skrętem jeszcze raz się odwróciła tylko. Duch.
Pepe siedział w swojej ulubionej kafeterii i przyglądał się przechodniom.
Od kamiennych płyt rozgrzanych bijącym bezlitośnie słońcem unosił się żar.
Pepe dlatego właśnie tu przychodził. Pocił się strasznie i sprawiało mu to ogromną przyjemność a zarazem dawało poczucie spokoju.
Czekał na spotkanie z capo regimente Silvio.
Po powrocie do kraju z długoletniej włóczęgi po Europie i Bliskim Wschodzie zrozumiał, że tylko na Sycylii znajdzie robotę.
Problem był taki, ze Pepe rozchorował się na dobre a dobrze wiedział, ze nikt nie może poznac jego tajemnicy.
Godzinę wcześniej spotkał się z Senegalczykiem o imieniu Bada, który sprzedał mu działkę amfetaminy i kokainy.
Pepe zażył oba środki, bo nie mógł wyglądać na sflaczałego, podstarzałego cyngla.
Chemia działała …
Pepe czul się jakby mógł unosić górę Świętego Juliana w Trapani w zachodniej Sycylii.
Silvio pojawił się znikąd
Usiadł przy stoliku Pepe. Chwile milczał oglądając fizyczność Pepego. Po chwili odezwał się, glosem zduszonym jakby ktoś go trzymał za gardło
– Znasz robotę ? – wydusił
Pepe chwilę milczał zanim odpowiedział, prosto i krótko
– Znam ..
– Nasi przyjaciele bardzo cię chwalili. Zarówno Ci z Kalabrii jak i z Rumunii i Polski
– Ciekawe co mówisz o tych z Kalabrii – zauważył Pepe – oni z was się śmieją, ze jak ma być robota to najpierw debatujecie kilka dni a dopiero potem robicie cassazione …
– Chcesz mnie obrazić?- wychrypiał Silvio
– Nie. W żadnym wypadku. Mówię jak jest – odpowiedział Pepe
Silvio zamówił Grappę.
Kelnerka o urodzie irlandzkiej przyniosła kieliszek z trunkiem.
– Grappa del Castello dla Pana – powiedziała z uśmiechem – a dla Pana jeszcze jedno wino ?
Silvio odesłał ją skinieniem ręki.
– Idiotka, grappa to grappa. W rodzinnym domu ojciec pędził ją i w chłodne dni używał do rozpałki w piecu.
– Palił grappą w piecu ? – zapytał Pepe
– Nie tylko grappą, czasami były tam inne rzeczy.
Zapadło milczenie
– Wróćmy do istoty sprawy – powiedział Silvio – oczekuje gotowości non stop. Zadzwonie do Ciebie i nie obchodzi mnie czy masz akurat dziwkę w łóżku czy jesteś na pierwszej komunii u siostrzeńca, capisco ??
– Tak, oczywiście – odpowiedział Pepe
= Płace ci tygodniówkę a ekstra zlecenia są płatne dodatkowo. Nie będziesz narzekał. Pasuje ?
– Tak – odrzekł Pepe – pasuje
– Tak, signore Silvio, pasuje … Tak masz się do mnie zwracać
– Tak Panie Silvio – odpowiedział Pepe
Silvio wstał od stolika i rzucił na stół banknot 5 euro
– Czekaj na telefon ode mnie – powiedział na odchodnym.
„Liebe? Ist doch nur Chemie, das vergeht so nach 6 bis 8 Monaten. Hehe. Sowas gibt’s nicht. Wozu darüber nachdenken?“ – Martin schien in Gedanken verloren zu sein.
„Na ja, ich sehe es ein wenig anders“ – entgegnete Christian. Dabei schaute es aufs Wasser. Da war ein kleiner Punkt, als wenn jemand auf dem anderen Ufer sässe und Feuer machen Würde. Für eine Weile bewegte sich der Punkt. Kam näher. Doch es war unmöglich. Die ganze Gegend war menschenleer. Christian interessierte sich für den Punkt nicht mehr. Er trank ein wenig Bier.
„Ich meine, ich sehe es kulturell. Die Vorstellung, dass Du jemanden lieben solltest basiert lediglich auf der kulturellen Konditionierung. Agápe kann sowieso kein Mensch.“
Der Punkt kam jetzt immer näher. Das einzige was zu hören war, war der leichte Wind. Doch der Punkt war immer noch da. Sie beachteten ihn nicht. Vielleicht ein Stern.
„Das stimmt, Jungs“ – Jule bemerkte den Punkt gar nicht, sie nahm Christians Bierflasche und trank ein wenig daraus – „obwohl ich denke, es ist eine Mischung aus beidem. Du verliebst Dich um Dich fortzupflanzen, deswegen spürst Du da Sachen. Daraus was großes zu machen, das ist die Frage der Konditionierung.“
Es war ganz still, nur das Feuer war zu hören. Und ein Knacken an der alten Hütte in der sie wohnten. Jule band ihr blödes Haar zu einem Knoten. Und der Punkt war immer noch da. Als wenn jemand mit der Taschenlampe laufen würde. Doch Schritte waren nicht zu hören. Ein gefallener Engel?
„Jedenfalls muss ich einen Typen mögen, bevor ich ihn vögle.“ – sagte sie.
Ganz leise begann es zu regnen. und sie wusste nicht, spürte sie Martins Hand oder war es der regen. Jedenfalls hatte sie Gänsehaut. Und ein komisches Gefühl im Bauch. Bestimmt ein Engel.