Jeszcze się raz obudzić

8.
Obudziła się gwałtownie łapiąc ustami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Znowu mokra całą, jakby się posiusiała. Oboma dłońmi trzymała się za głowę, jak ktoś, kto leży na podłodze, a nad nim stoi zgraja bandytów, którzy go kopią. Podczas gdy inni się z daleka przyglądają. Z mieszaniną przerażenia i niezdrowej fascynacji. Niektórzy protestują. Ale jakby pro forma tylko. Bez przekonania. Czy o tym właśnie śniła? Nie. Chyba nie. A zatem o czym? Nie mogła sobie przypomnieć. I dobrze, po co wspominać koszmary? Lepiej skupić się na rzeczywistości. Ta zaś przypominała o palącej potrzebie. A więc się nie posikała, tylko spociła. Dobre i to. Choć dziwne, pomyślała, jak potrzeba tak płynna może być jednocześnie paląca? Nieważne, bo jak czegoś zaraz z tym nie zrobi, to rzeczywiście się zleje. Wstała i ruszyła omackiem w stronę drzwi. To też ją zdziwiło, to słowo, omackiem. Zwykle tak nie mówi. Zwykle mówi po omacku. Nawet nie jest pewna, czy to omackiem to w ogóle poprawnie jest. Musiałaby zajrzeć do słownika. Tylko nie teraz. Nie zna tej formy, więc skąd się wzięła w jej głowie? Może ze snu? Albo to ona nie jest sobą? No i co to właściwie znaczy? Omackiem czy po omacku, czyli co, w ciemności? Przecież z tego, co pamiętała, zwykle śpi przy włączonym świetle. Bo przecież boi się ciemności. Ale pamięć, wiadomo, rzecz zawodna. Jak śnienie zmienna, ulotna. Naraz przypomniał jej się ten zapomniany, przed chwilą przerwany sen. Ten mężczyzna w garniturze, który był podobny do jej nauczyciela chemii z liceum. Straszny był typ z niego. Należał do partii i posługiwał się sowiecką nowomową. Nie lubił jej. Kiedyś osaczył ją na osobności i powiedział, że jeśli matka i ojciec nie potrafią jej wychować, to socjalistyczne państwo musi się tym zająć. Miał na myśli siebie. Ale nie tylko ona miała z nim kłopoty, wszyscy mieli. Jednej dziewczynie to nawet prawie wybił oko. Bo miał taki zwyczaj, żeby ludzi zaskakiwać. Żeby się bali.

Każdą lekcję rozpoczynał od odpytywania kogoś na stopień przy tablicy. Wszyscy przed tym trzęśli portkami. Albo sukienkami. Bo nawet ci, którzy całkiem nieźle sobie z tą chemią radzili, wymiękali, kiedy ciskał w nich, niczym przystrojony w kolorową spódniczkę z piór wojownik z buszu, dzidą. To znaczy niespodziewanym poleceniem. Zwykle wyglądało to tak: “Pazdro, numer 134. Odpowiedź proszę.” To wszystko, co mówił. Żadnych wyjaśnień. Każdy wiedział, że chodzi o zbiór zadań z chemii, którego autorem było jakiś Pazdro. Po kilku latach nieustannego wałkowania, cała klasa znała te zadania niemal na pamięć. Ale żeby pamiętać, jaka była treść tego akurat zadania, numer 128? I nie pomylić go z zadaniem numer 127 albo 129? To już mało kto potrafił. Dlatego wszyscy się modlili, żeby na nich nie padło. Chemik dobrze o tym wiedział, dlatego przeciągał tę chwilę, cieszył się ich strachem. Jak Dżugaszwili, syn Wissariona, na posiedzeniu komitetu bezpieczeństwa. Świr jeden. Teatralnym krokiem szedł między rzędami od tyłu klasy ku przodowi i mówił: A dziś do odpowiedzi pójdziesz – powtarzał, ale na nikogo na razie nie wskazywał. Napięcie rosło. Aż w pewnym momencie robił zwrot przez lewy albo prawy bark i strzelał palcem w jakąś nieszczęśniczkę. Albo nieszczęśnika. To znaczy gwałtownym gestem wyrzucał przed siebie rękę w wyciągniętym palcem wskazującym. No i raz tak się zdarzyło, że przesadził. Źle oszacował odległość i wetknął ten swój wstrętny paluch jednej z dziewczyn w oko. Tej najwyższej z nas.
Wszystko to w jednej chwili stanęło jej przed oczyma, kiedy szła przez ciemny pokój ku drzwiom. Na koniec przypomniała sobie to, co ten mężczyzna we śnie, podobny do jej nauczyciela, pisał na tablicy. Chwilę przedtem, zanim symbole chemiczne zmieniły się w słowny komunikat. W tamtej, sennej rzeczywistości, widziała wzór dokładnie, rozpisaną na atomy strukturę, ale nie potrafiła go rozpoznać. Teraz, choć samego wzoru już nie widziała, wiedziała, o co w nim chodziło – o płyn Lugola. Po awarii reaktora w Czarnobylu w 1986 roku nazywany przez dzieci radziecką coca-colą. Bo gorzki w smaku. I co, od tego się taka mokra zrobiła? Możliwe, bo nawet teraz wpadła w panikę, przypominając sobie tamte czasy. Tamten strach. Albo wcześniejszy. Strach, który towarzyszył jej narodzinom. Bo przyszła na świat w listopadzie 1962 roku. W decydującym momencie kryzysu kubańskiego. Kiedy świat od zagłady dzieliła chwila tak krótka, jak czas potrzebny na to, by pociągnąć za wajchę. Nacisnąć włącznik. Guzik uwalniający rakietę z ładunkiem jądrowym.

Pod wpływem paniki odruchowo rzuciła się do przodu. Jednak tam, gdzie spodziewała się znaleźć otwarte drzwi, natrafiła nosem na zamkniętą ścianę. Czyżby znowu drzwi były, pomyślała z irytacją, masując obolały nos, w innym miejscu? Nie dosyć tej zabawy? Odszukała włącznik i zapaliła światło. Rozejrzała się dokoła. Raz, drugi, trzeci. I jeszcze kilka razy. Po czym przetarła oczy ze zdumieniem. Uszczypnęła się w ramię, by sprawdzić, czy czasem nie śni. Ale wyglądało na to, że tym razem wszystko to już dzieje się na jawie. Jeśli takowa w ogóle istnieje. Bo zabolało. Tylko pokój nie wyglądał tak, jak w rzeczywistości powinien. Nie było drzwi. Żadnych drzwi. Na żadnej ze ścian. Ani okna nawet nie było. Jak w jakimś schronie. Dobrze, że chociaż ściany są. Bo bez tego byłoby zimno jak na Syberii. Dobrze, że prąd jest, że żarówka, bo bez tego nic by nie widziała. Nie jest przecież jedną z tych kobiet, z tej powieści o kobietach, które potrafią same z siebie generować energię elektryczną. Zadawać nią ból albo śmierć. W zależności od potrzeb. I dzięki temu zdobyć władzę nad facetami.
To be continued…..
Text ©Luiza Poznańska
Pics DALL•E
Prompts by Zenvampires