We proudly present the fifth part of a text by Luiza Poznańska. She lives and works in Poznan and Sopot. The first one you can find here. The second one here. The 3rd here. The fourth here.
Nie mogła sobie przypomnieć tytułu. Ani nazwiska autorki. Tylko samo imię, Noami. Choć nie dalej jak dwa dni temu skończyła ją czytać. Pomyślała wtedy, że to zapowiedź jakiejś zmiany. Poważnej, ale nie wiadomo, czy na lepsze, czy na gorsze. Bo to był dzień dwójek, dwudziesty drugi dzień drugiego miesiąca dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, i numerolodzy nie byli co do tego zgodni. Wiedzieli tylko, że coś ważnego się wydarzy. Ale co? Nieważne, teraz trzeba się przede wszystkim wysikać. I to natychmiast. Tylko jak? Może jeszcze raz się obudzić? Ale jak, jeśli już jest obudzona? Musiałaby pierw zasnąć, a na to nie pozwoli jej ten narastający hałas, który z jej pęcherza płynie. Niczym alarm, który się włącza, gdy reaktor dochodzi. Bo mu ciśnienie skacze, wartości krytycznej sięga.
Wyłączę to, pomyślała. I tak zrobiła. To znaczy nacisnęła wyłącznik, który w tym momencie namacała w kieszeni bluzy od pidżamy. Znaczy, włącznik. Jak się okazało. Bo nie poczuła ulgi. Zamiast tego najpierw głos. Jakieś słowa, po rosyjsku. Ich sens? Długo do niej nie docierał. A potem zobaczyła tę przykrą, wybotoksowaną mordę. Niby spokojna, ale pod powierzchnią buzująca jakimiś niekontrolowanymi emocjami, jakimś szaleństwem targana. Już od 2014 bała się tego narcystycznego psychola. Tak jak wcześniej tego swojego nauczyciela chemii z liceum. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak ci kolesie byli do siebie podobni. Również z wyglądu. Ten sam rodzaj gęby. Jak u jakiegoś ufoludka. Bo taka trójkątna, wąska i wydłużona. Niepokojąco goła. No i te oczy, jak u węża, zimne, nieruchome, nieprzeniknione. Wewnętrznie sprzeczne. Mające w sobie coś z weneckiego lustra i jednocześnie czarnej dziury. Niby szkliste, ale nie pozwalające światu się w nich przejrzeć. Czego się bała? Że mu coś w końcu puści. I go poniesie. To jego szaleństwo. Jak dziki koń. I doprowadzi do takiej katastrofy, że kamień na kamieniu nie pozostanie.
Spojrzała na wyświetlacz ponad obrazem. Kilka minut po piątej. Ni to noc, ni poranek. Przedłużona pora wilka. Czas, w którym ludzie najchętniej umierają. Czwarta fala pandemii. Albo może już piąta? Nieważne. Teraz nikt nie będzie o tym pamiętał. Teraz – teraz wszyscy będą się tylko chcieli obudzić. Albo chociaż zasnąć. Telefon wyleciał jej z ręki i z hałasem upadł gdzieś pod nogi. Nadal coś stamtąd mówił. Nadal po rosyjsku. Słowa układały się w sens, który nie miał sensu. Jak we śnie. Ale przecież to już nie był sen. Sprawdziła. Więc co robić? Nie mogła już dłużej czekać. Mięśnie zwieraczy odmówiły posłuszeństwa i zaczęła z impetem oddawać mocz. Wprost pod siebie, na podłogę. Na telefon. W instrukcji pisali, że wodoszczelny. Do iluś tam atmosfer. W iluś tam językach. Przez chwilę czuła się wolna.