Obudziłam się wcześnie, jakimś ciemnym, zimowym świtem. Ciśnienie mnie obudziło i kazało szybko biec do łazienki. Szybko, ale też ostrożnie, by nie nadepnąć śpiących na podłodze. Kiedy się załatwiłam, wróciłam do pokoju. I tam mnie dopadł. Trampek w ryju, jak to chłopcy określali. Normalnie Sahara jakaś. Albo Błędowska. Kac mnie dopadł. Napić się, natychmiast! Tylko czego? Poszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę. Wyglądało na to, że jakimś cudem wszystko nam się udało wytrąbić. W końcu gdzieś na podłodze znalazłam butelkę z niedopitym piwem. Bo puszek wtedy nie było. Mówiło się, że socjalistyczna gospodarka dobra jest w stali, ale tylko tej grubej, do czołgów. Produkcja cienkiej blachy, takiej jak do puszki z kokakolą, jakoś nam nie wychodziła. Podobnie jak produkcja tego napoju. Jakaś polokokta wychodziła, brunatna jak Miś. Film taki. Z tego samego, 1981 roku. To znaczy jak łycha z tego filmu. Ruda, jakby na myszach.
Wróciłam do pokoju, usiadłam w fotelu, podniosłam butelkę do ust. I wtedy ją zobaczyłam. Klamkę. Leżała na stole, tak po prostu. Pośród niedopitych kieliszków, pustych szklanek i butelek, nie do końca opróżnionych półmisków z ziemniaczanymi, jajecznymi, śledziowymi sałatkami, brudnych talerzy z niedokończonymi kromkami chleba z masłem. W skórzanej kaburze nanizanej na gruby, wojskowy pas z metalową klamrą. Usiadłam w fotelu, podniosłam, odpięłam, wyciągnęłam. Ciężka, jakby z prawdziwej stali była. Pewnie była. Czego się spodziewałam? Że z plastiku? Chłodna w dotyku i śliska. Jak jakiś wąż. Nigdy wcześniej nie miałam czegoś takiego w ręku. Otworzyłam usta, wsunęłam. Nie, co za pomysł! Wysunęłam, przed siebie. Wymierzyłem do żołnierza, który spał na kanapie. To znaczy obaj tam spali. Nie pamiętam, do którego konkretnie. Do obu naraz? Zastanawiałam się, czy ich strzelić. Choć może niezupełnie na serio – bo chyba wiedziałam, że tego nie zrobię. Nawet nie odbezpieczyłam. Nie widziałem też, czy trzeba przeładować. Ani jak to zrobić. Bo i skąd? Zajęcia z przysposobienia do życia obronnego mieli tylko chłopcy. Poborowi. Była to zatem raczej gra z wyobraźnią, zabawa, nie poważny pomysł. No bo jakbym ja, zadeklarowana pacyfistka, miała kogoś życia pozbawić? Nawet jeśli na to zasługiwał? Ale czy rzeczywiście zasługiwał? Przecież w sumie to prawie nic o nim nie wiedziałam. Ani o jednym, ani o drugim misiu. Więc bardziej chyba zastanawiałam się nad tym, próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym ich strzeliła. Co by to w moim życiu zmieniło? Albo w tej sytuacji tylko? Bo wszystko tu takie jakieś niedokończone, niejasne, niejednoznaczne – i naraz proszę – taki zdecydowany, definitywny akt na sam koniec. Jak seta mocnej wódy zamiast drinka z kolą. Jak wypchnięcie z pociągu tego obcego kolesia, przez Lafcadia, u Gide’a. Akt filozoficznej bezradności. Czyn bezzasadny, a zarazem zasadny, bo polityczny.
Tak sobie rojąc zasnęłam. Tak jak siedziałam, w tym fotelu. Pierwsze, co zobaczyłam, kiedy się obudziłam, to ten starszy. Nie wiekiem, tylko belkami. Ten niby bardziej miły. Stał z pałą nad moją głową. A ten młodszy chwycił mnie za klamkę. Od tamtej noworocznej nocy nic już nie było tak, jak kiedyś. Wszystko inaczej. Jakbym kimś innym się stała. Jakbym coś ważnego utraciła. A zarazem zyskała. Nie potrafię zdecydować. W każdym razie to był mój pierwszy raz, z tą klamką. Miałam wtedy 19 lat. I byłam piękna. Dziś, 31 grudnia 2020, to już pewnie pięćdziesiątka na karku będzie. I to z okładem. Z jednej strony, dużo się przez ten czas zmieniło. Z drugiej jednak, niewiele. Może nawet nic. Zwłaszcza te dwa sołdaty. Jak stali, tak dalej nade mną stoją. Gdzie tylko się obudzę, oni już tam są.