A niniejszym całość eseju Marka Gajdzińskiego pt. Głodne Duchy.
© by Gajdziński, Marek, Artykuł ukazał się w BLIZA, kwartalnik artystyczny, 1.37 (2020), pp. 61 – 75
Okolice Warton Sands, 5 lutego 2004, około godziny 16:00
Po tym, co widać, trudno się było zorientować, czy to dzień jeszcze, czy noc. Bo nic nie było widać. Poza strugami deszczu, które napędzane biczem wichru rozbijały się z impetem na szybach samochodu. Ale Zhifang nie zwracał na to większej uwagi. Zatopiony w fotelu w ostatnim rzędzie i w swoich myślach. Po raz kolejny zastanawiał się, jak to się stało, że trafił do tego piekła. I choć odpowiedź była bardzo prosta, nie przyjmował jej do wiadomości i szukał dalej. Bezskutecznie. Myślał też o tym, jak to będzie, jak już się zatrzymają i wyjdą z samochodu. To pewnie będzie tak, jakby wejść prosto do pralki nastawionej na intensywne pranie. Tyle że w lodowatej zamiast ciepłej wodzie.
– Ale pogoda – powiedział kierowca, nie odrywając oczu od drogi. Nie wiadomo do kogo. Nie wiadomo, od jakiej drogi. Bo jak tylko zdarzała się chwila przerwy między atakami nawałnicy, widać było kawałek powierzchni, po której jechali. Nie przypominało to autostrady, ani nawet polnej drogi. Niczego nie przypominało.
– Jakby wielkiwielki pies się zsikał – dodał. Bo w jego języku tak się to określa.
– Tak – westchnął mężczyzna siedzący obok kierowcy. – Ale za to będziemy bezpieczni. Taka pogoda odstrasza duchy.
Niebezpieczeństwo, krzyczy biała tablica. I że strzeż się.
W sumie to, przez co jechali, mogłoby równie dobrze nie być dnem morza, lecz piekłem. Albo należeć do fazy zwanej przez buddystów bardo. Czymś w rodzaju naszego czyśćca, poczekalni między jednym wcieleniem a drugim. Tak jakby już opuścili świat żywych.
Wyobraź sobie pustynię. A potem zalewający ją potop. Po jakimś czasie potop ustępuje. Ale następnego dnia wraca. I tak w kółko. Pustynia raz jest, raz jej nie ma. Morecambe Bay to spora zatoka na Morzu Irlandzkim w północno-zachodniej Anglii, na styku hrabstw Lancashire i Kumbria. Od północny otacza ją półwysep Furness i Kraina Jezior, od południa ujście rzeki Wyre i obszerny półwysep ze słynnym kurortem Blackpool. Najważniejsze z położonych nad zatoką miast to Fleetwood, Morecambe i Barrow-in- Furness.
Zatoka jest znana jako największy w Anglii obszar piasków pływowych, czyli zalewanych podczas przypływów i odsłanianych przez odpływy morza. To ma liczne plusy – w porze odpływu można sobie na przykład skrócić drogę przecinając zatokę suchą nogą – ale i minusy, z których najważniejsze wydają się zagrożenia związane z szybko przybierającym poziomem wody w morzu.
I jeszcze dopisek na dole, że jak masz problem, to dzwoń pod trzy dziewiątki i proś o Straż Brzegową.
Rzeczywiście, nie wygląda to jak zwykły przypływ, podczas którego poziom morza po prostu spokojnie, niemal niezauważalnie sobie rośnie. Przypływ w Morecambe przypomina małe, rozciągnięte w czasie tsunami. Na szeroko rozlanej, uchodzącej do morza rzece tworzy się wyraźna, całkiem spora fala, która posuwa się ku brzegom zatoki, a potem dalej, wciska się między dwa brzegi rzeki i idzie po niej w górę, niczym ciarki po kręgosłupie. To zwężenie właśnie powoduje, że fala staje się coraz wyższa. Szczególnie spektakularna fala przypływu (zwana tu tidal bore) zdarza się raz w miesiącu. Tak mówią miejscowi. Choć nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. To znaczy, dlaczego raz w miesiącu. Może chodzi o pełnię księżyca? No i wiosną każą przyjechać, bo to najlepsza pora roku na Morecambe Tsunami.
Widziałem raz kilku wyrostków z kijami. Chodzili po tej błotnej gumie i specjalnie podskakiwali, żeby sprawdzić, czy ich pochłonie.
Inne zagrożenia związane z zatoką to ruchome piaski (quicksand, dosłownie szybki piasek) i solne bagna. Solne bagna to tereny porośnięte trawą i czymś tam może jeszcze, o luźnym, gąbczastym podłożu, regularnie zalewane wodami przypływu. Ruchome piaski nie przypominają ruchomych wydm z naszego Słowińskiego Parku Narodowego. Bardziej wodne łóżko z niespodzianką. Wodne, bo jak się po takim piasku stąpa, to powierzchnia się pod naszym ciężarem ugina i faluje. Z niespodzianką – bo czasem powierzchnia nie wytrzymuje ciężaru i się rozstępuje, pochłaniając stąpającą osobę. Albo chociaż but. No i sam piasek – też piasku nie przypomina. Raczej jakieś połączenie gumy z błotem.
W modzie było również romantyczne podróżowanie dla przyjemności, więc często obierano tę niebezpieczną, ale malowniczą trasę w drodze do Krainy Jezior.
Widziałem raz kilku wyrostków z kijami. Chodzili po takiej błotnej gumie i specjalnie podskakiwali, żeby sprawdzić, czy ich pochłonie. A jak któregoś wciągało, to inni mu pomagali się wydostać. Potem wsadzali tam kije i mierzyli, ile do twardego dna. Bywało, że ponad metr. Zastanawiali się, jak by to było, gdyby samemu tak wpaść tam, bez pomocy kolegów i bez telefonu. A potem szli dalej, cali błotem oblepieni, jeden z nich miał kalosz na jednej stopie, na drugiej nic – pewnie nie udało się go wyłowić. Inni, przezornie, nie mieli kaloszy, tylko trampki mocno zawiązane. Szli i szukali, czy gdzieś znajdą głębszą pułapkę. Taka zabawa.
Na wielu mapach zaznaczony jest szlak przecinający zatokę wzdłuż kierunku północ- południe. Kiedyś, zanim nastał czas kolei żelaznych, służył do przewozu towarów. Już w czasach rzymskich skracano sobie tędy drogę. Piechotą, na koniu albo wozem. Później było regularne połączenie dyliżansowe, dopiero wybudowana w 1857 roku linia kolejowa wzdłuż brzegu sprawiła, że stało się niepotrzebne. Ale w tym mniej więcej czasie stało się też modne romantyczne podróżowanie dla przyjemności, więc często obierano tę malowniczą trasę w drodze do Krainy Jezior, jednej z największych atrakcji turystycznych Brytanii.
Podróżujący przez zatokę mogli w czasach średniowiecznych skorzystać z usług przewodników, którzy rekrutowali się spośród mnichów z zakonu cystersów. No ale z zakonami w Albionie było jak było, wiadomo, no i cystersów w pewnym momencie zabrakło. Dlatego w roku 1548 utworzono instytucję pod tytułem Królewski Przewodnik Po Piaskach, która od tego czasu funkcjonuje do dziś. Pierwszym, któremu nadano ten tytuł był niejaki Thomas Hogeson.
Pól obfitujących w kokle nie brak w tej części Wysp Brytyjskich. Ale nie ze wszystkich można korzystać. Okresowo zakazuje się połowu kokli w rożnych rejonach po to, by po eksploatacji przez zbieraczy i ptaki miały szansę się zregenerować. I zanim znów pole będzie się nadawało do zbiorów, może minąć ładnych kilka lat. Dlatego tam, gdzie lokalne władze ogłaszają otwarcie, robi się tłok. Bo na kokle rzucają się nie tylko miejscowi rybacy, ale też przyjezdni z innych części kraju, zwabieni perspektywą łatwego zysku. Rybacy i farmerzy, biznesmeni i bezrobotni, ludzie odpowiedzialni i awanturnicy. Jak kiedyś w Ameryce, gdy poszła wieść, że nad rzeką Klondike znaleziono złoto. No i do tego gangsterzy. Przede wszystkim oni. Ludzie, którzy mają kontakty z imigrantami i są na tyle bezwzględni, że potrafią ich zmusić do dyscypliny i niewolniczej pracy z grosze. To tacy ludzie są królami łowisk skorupiakowych, to oni wyciągają z nich najwięcej pieniędzy. A jest ich sporo do wyciągnięcia – całkowitą wartość tych łowisk w UK szacuje się na 240 milionów funtów rocznie.
Dlatego pojawiły się mafie. Mafie ptaków, duchów, Chińczyków. Ptaki i duchy od wieków biją się tu ze sobą o owoce morza wszelkiej maści. Chińczycy pojawili się niedawno. Sytuację komplikuje fakt, że duchy nie działają razem, są podzielone na szereg innych mafii, takich jak mafia miejscowych rybaków, mafia Szkotów, czy mafia Walijczyków. No i mafia Polaków, ma się rozumieć. A jak różne mafie, to i o konflikty nietrudno. Wojna o wpływy stała się jedną z przyczyn śmierci 23 Chińczyków. Bo na początku zbierali normalnie, jak wszyscy inni, za dnia. Ale duchom się to nie podobało. Zaczęli ich przeganiać w miejsca, gdzie kokli nie było. A gdy próbowali wracać, spuszczano im manto i niszczono sprzęt. To dlatego wpadli na desperacki pomysł, by łowić po nocy. Albo przy bardzo złej pogodzie. By nie wchodzić duchom w drogę.
Tradycja duchów to dla Chińczyków żadna tradycja. Oni w ogóle tak się nie bawią.
Jak się łowi kokle? Właściwie to się nie łowi, tylko zbiera. Najpierw trzeba je tylko wyłowić spod piasku, w którym lubią się zagrzebywać – każda kokla ma wystającą poza skorupę nibynóżkę, która jej do tego służy. Żywią się odfiletowywanym z wody planktonem, a wody mają pod dostatkiem. Niechętnie spod piasku wychodzą, bo i po co? By je do tego zmusić, potrzebna nam drewniana ławeczka ze stalowymi nóżkami. To znaczy jumbo, tak się to urządzenie nazywa w rybackim żargonie. Tylko wygląda jak ławeczka. Odwrócona. Bo składa się z deski i uchwytów, dwóch prętów, które po położeniu deski na piasku sięgają człowiekowi do pasa. Chwytamy za te pręty oburącz i kołyszemy w jedną i drugą stronę, naciskając przy tym ciałem. Kosztuje to sporo wysiłku, ale zmiękcza piasek i powoduje, że zalegające kilka centymetrów pod powierzchnią kokle wychodzą na wierzch. Wtedy możemy je zebrać przy pomocy czegoś, co zwą cramb albo craam, a co przypomina widelec. Wrzucamy do dwóch wiader, a jak się zapełnią, zawieszamy wiadra na nosidle usadowionym na karku i ramionach (szelki, kluki, sądy, szuńdy, pedy, różnie je po naszemu zwą), i zanosimy kokle na brzeg. Tak jak nasi pradziadowie wodę ze studni nosili. Chińczycy tak się nie bawili, tradycja duchów to dla nich żadna tradycja. Zamiast ławeczki i widelca używali grabek, a wygrabione na powierzchnię muszle zbierali rękoma i wrzucali do sieci albo do sita, oddzielając reszki piachu. Czyste kokle ładowali do worków, a te wrzucali na pakę samochodu. Tak jest łatwiej i szybciej.
Na pomysł z koklami wpadł Lin Mu Yong, lat 31, najważniejsza osoba w gangu. To on odbierał w liverpoolskim porcie przemyconych z Chin i organizował im życie. Pomagała mu w tym jego 18-letnia partnerka, Janie Bannister, jedyna biała w tym interesie, odpowiedzialna za opiekę nad Chińczykami. Jak w praktyce wyglądała ta opieka? Trudno powiedzieć, Janie znała tylko angielski, a i to nie najlepiej, mówiła z silny akcentem liverpoolskim, co znacznie utrudniało komunikację. Dlatego wzięli sobie do pomocy 29- letniego Lin Liang Rena, kuzyna Yonga. Ren wraz ze swoją partnerką, Zhao Xiao Qing, lat 20, sprawowali bezpośrednie rządy w grupie, do której trafiła Hua.
Głowa węża. Tak w chińskim slangu nazywają się gangi przemytnicze.
Hua wyszła z ładowni statku w porcie Liverpool pół roku wcześniej. Odebrali ją Głowy Węży, tak się mówi na przemytnicze gangi, w chińskim slangu. Najpierw kazali zadzwonić do domu z wiadomością, że dotarła szczęśliwie do miejsca przeznaczenia. Bo to był umówiony sygnał, że rodzina ma teraz wypłacić mafii w Chinach ostatnią ratę należności. Kiedy próbowała protestować, bo na razie to był tylko jakiś zrujnowany hangar, a gdzie ten obiecany dobrobyt – została przez jednego z przedstawicieli wężowej mafii pobita. Zadzwoniła. Mafiosi przekazali ją Renowi. Który miał się od teraz stać panem jej losu. Zawiózł ją do jednego z osiedli domków jednorodzinnych na przedmieściach miasta. Mieszkała w pokoju z sześcioma mężczyznami, w całym domu była ich ponad trzydziestka. Cała podłoga była zasłana materacami. Spano nawet w kuchni – tylko łazienka była wolna. To znaczy wtedy, gdy nie była zajęta. Ale to zdarzało się rzadko.
Ren załatwił Hua pracę w rzeźni, przy pakowaniu mięsa. I mimo że zarabiała o wiele więcej niż w Chinach, po opłaceniu pobieranego przez Rena czynszu za mieszkanie, składki na jedzenie i opłaty klimatycznej niewiele jej z tego zostawało. Za to Ren z samych rat za mieszkanie nieźle żył. Bo brał od wszystkich dwa razy więcej niż płacił właścicielowi domu, jakiemuś różowemu na pysku Anglikowi przypominającemu byczego psa. Znaczy się buldoga. Z punktu widzenia Hua, rzeczywistość wyglądała inaczej niż przedstawiali ją naganiacze z mafii wężowej w Fujian, którzy namówili rodzinę na wysłanie jej do Anglii. Nie tak różowo. Zupełnie nie.
Wszyscy muszą jechać. Taki jest los kulisów. To znaczy imigrantów z Chin pracujących w ramach systemu współczesnego niewolnictwa.
W tym samym domu co Hua mieszkał Zhifang, chłopak z innego miasta, ale z tej samej prowincji. Polubili się. W jakieś święto poszli razem do restauracji. Do chińskiej restauracji. Ale takiej prawdziwej, nie udawanej, jednej z tych, w której duchy mogłyby się poczuć nieswojo. Bo nie wiedziałyby, o co tu chodzi. Jedzenie podają tak, jak w sklepie się kupuje – surowe, w żaden sposób nie przygotowane. Do tego zapalają ci ognisko na stole, stawiają na nim dwa kociołki wypełnione jeden wrzątkiem, drugi olejem z przyprawami, i proszę, sama sobie wszystko gotuj czy smaż. No ale Chińczycy nie duchy, wiedzą doskonale, jak się zachować.
Zalewy do gotowania i smażenia mogą być przyprawione łagodnie, na średnio ostro, i na bardzo ostro. Przy czym są to określenia, do których prawdziwego znaczenia nie jesteśmy raczej przyzwyczajeni. Bo już przy smaku średnio ostrym wysiadają nawet najbardziej odporne duchy. A przed bardzo ostrym nawet Chińczyk z Fujian czuje respekt.
Objedli się za wszystkie czasy. A zwłaszcza za te ostatnie chude dni, które wiedli na kupowanych przez Rena zupkach z torebki i puszkach. Hua tyle w siebie napakowała, że w nocy rozbolał ją brzuch. A i tak nie zdołali zjeść wszystkiego, co zamówili. To u nich podobno normalne. Że zamawiają za dużo i potem zostaje. To jakaś oznaka statusu i pozostałość po wielkim głodzie.
Liverpool, 5 lutego 2004, przed południem
Tego dnia niektórzy nie mieli ochoty jechać do kokli. Bo to było Yuan Xiao, chińskie Święto Wiosennej Latarni. A w takie święto pracować nie wypada, tylko spędzać je z bliskimi. Ale szef powiedział, że jest akurat okazja, bo jego brytyjskiemu kontrahentowi brakowało rąk do pracy, więc nie mają wyjścia. Wszyscy muszą jechać. Taki jest los kulisów. To znaczy imigrantów z Chin pracujących w ramach systemu współczesnego niewolnictwa. To znaczy za rażąco małą stawkę, pod przymusem związanym z nielegalnym statusem imigracyjnym.
Szef podzielił ich na dwie grupy i wysłał dwoma samochodami. Wyjechali z Liverpoolu na autostradę M6 i ruszyli wzdłuż wybrzeża na północ, przez Preston. Samochód, którym jechała Hua, popsuł się. I to tak, że nie dało się go naprędce naprawić. Mimo święta, Ah nie chciała stracić zarobku. Zadzwoniła do swojego chłopaka, który jechał drugim samochodem. Zhifang, po krótkiej konsultacji z kierowcą, odpowiedział jej, że nie da rady, bo ich samochód jest pełny. Poza tym byli już chyba dalej i kierowca nie zamierzał zawracać. Hua razem z resztą ekipy ze swojego samochodu wróciła do Liverpoolu.
Jakiś Anglik wysunął nadgarstek z zegarkiem i znacząco w niego postukał. Jakby pytał, czy ktoś się tu zna na naprawianiu zegarków.
Zatoka Morecambe, okolice Warton Sands, 5 lutego 2004, około godziny 18:00
Kokle zbiera się podczas odpływu, na odkrytych przez wodę ławicach piachu, czasem kilka mil od linii brzegu. Za 25 kilogramów kokli Chińczycy dostawali po pięć funtów. Nic dziwnego, że musieli zdrowo zasuwać. Nie bardzo mieli czas zwracać uwagę na to, co się wokół nich dzieje. A robiło się już ciemno. Ledwo widać było cokolwiek, o brzegu nie mówiąc. W pewnym momencie zaczęły ich mijać grupy innych poławiaczy, wracających na brzeg. Niektórzy podchodzili, szturchali delikatnie w ramię i coś mówili. Ale nikt nie rozumiał, co. Jakiś Anglik wysunął nadgarstek z zegarkiem i znacząco w niego postukał. Jakby pytał, czy ktoś się tu zna na naprawianiu zegarków. Ale Chińczycy nie mieli wśród siebie zegarmistrza. Jeden z rybaków wspominał potem, że zatrzymał się przy jednym z Chińczyków i powiedział, że najwyższy czas się zbierać. Chińczyk patrzył na niego, pokiwał głową, jakby rozumiał, uśmiechnął się, odwrócił i odszedł do swoich.
Wszyscy mieli telefony. Ale zamiast szukać pomocy, dzwonili do swoich rodzin w Chinach.
Grupa liczyła w sumie 38 osób. Ale wielu zostało na brzegu, bo nie starczyło dla nich sprzętu albo ubrania ochronnego. Na zatokę wyjechały 24 osoby, w tym dwie kobiety. Wszyscy z Chin, w ogromnej większości z prowincji Fujian. W wieku od 18 do 45 lat. Było ciemno i wiał wiatr. Gdyby nie wiał, może byłoby słychać przybierającą wodę. A tak zorientowali się dopiero wtedy, gdy wody mieli już po kostki. Rzucili się do samochodu, udało się ruszyć, ale nie za bardzo było wiadomo, w którą stronę jechać. W dodatku szybko utknęli na jakiejś łasze ruchomego piasku. Samochód zanurzył się po osie i odmówił dalszej jazdy. Nikt nie myślał racjonalnie. Ogarnęła ich panika. Zgromadzili się na dachu samochodu i czekali. Tylko na co? Woda zalewała wnętrze wozu.
Wszyscy mieli telefony. Ale zamiast szukać pomocy, dzwonili do swoich rodzin w Chinach. Zhifanga zadzwonił do Liverpoolu, do z Hua. To była ich ostatnia rozmowa. Jakby już wiedzieli, że nie ma szans. Że trzeba się pożegnać. No bo spróbujmy sobie to wyobrazić. Jest luty, i choć zimy w Brytanii to nie to, co w Polsce, jest zdecydowanie zimno. W dodatku leje się z nieba i wieje silny wiatr. Wszyscy są mokrzy i trzęsą się, jeśli nie z zimna, to ze strachu. Jedyna realna pomoc, na jaką mogliby liczyć, to helikopter straży przybrzeżnej. Ale jak się z tą strażą porozumieć? Jak im powiedzieć, gdzie jesteśmy, jeśli oni nie rozumieją naszego języka, a my ich? A nawet gdybyśmy język znali, skąd mamy wiedzieć, gdzie jesteśmy? Gdzieś na zatoce, która rozciąga się na obszarze ponad 300 kilometrów kwadratowych.
A potem głos się urywa. Albo dzwoniący stracił zasięg, albo wyczerpały mu się pomysły na to, co powiedzieć. Albo telefon zalała woda.
Guo Bing Long jest jedynym z grupy, któremu udaje się dodzwonić pod numer alarmowy 999. Komunikat, który przekazuje dyżurnej osobie jest dramatyczny, “tonąć woda, dużo, dużo, tonąć woda”, ale pozbawiony ważnych szczegółów. Słychać to podczas rozprawy w sądzie w Preston. Na pytanie operatora, gdzie dokładnie jest, Long raz jeszcze powtarza: “Tonąć woda, tonąć woda”. A potem głos się urywa. Albo dzwoniący straciłzasięg, albo wyczerpały mu się pomysły na to, co powiedzieć. Albo telefon zalała woda. Nie, to niemożliwe. Bo Long jeszcze potem raz dzwonił. Do żony w Chinach. Też odtworzono tę rozmowę podczas rozprawy. “Jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Woda sięga mi do piersi. Możliwe, że umrę. Mój szef się pomylił. Źle obliczył czas. Powinien nas odwołać godzinę temu. Powiedz rodzinie, żeby się za mnie modlili. To już blisko. Za blisko. Umieram.”
Wcześniej tej samej nocy pod numer alarmowy zadzwoniły dwie inne osoby. Najpierw miejscowy rybak z wiadomością, że po zatoce krąży jakiś samochód i że dziwnie się zachowuje. To jeszcze nie było alarmujące. No bo wiadomo, dzieciaki z Morecambe lubią sobie po pijaku pojeździć i pobawić się z morzem w kotka i myszkę. Oni myszka, morze kotek. Potem jakaś kobieta, która się nie przedstawiła. Mówiła z akcentem wskazującym na Liverpool. Powiedziała, że “mam dużą grupę chińskich chłopców na Zatoce Morecambe, utknęli i nie mogą wrócić. Wyślijcie po nich samolot albo coś takiego”. To już brzmiało poważniej, ale nadal brakowało szczegółów. Kobietę później zidentyfikowano jako Janie Bannister, 18-letnią partnerkę Lin Mu Yonga, jednego z szefów gangu.
Nie było dokąd uciekać. Bo woda, zanim pojawiła się na tej położnej nieco wyżej od reszty łasze piachu, zdążyła zalać wszystko dokoła niej.
O tym, o której zaczyna się pracę i o której kończy, decydował szef, który z kilkoma innymi został na brzegu. Nie wiadomo, czy sprawdził, o której miał być tamtego dnia przypływ. Ale nawet jeśli sprawdził, pewnie niewiele by to dało. Bo warunki były wyjątkowe i trzeba było odpowiednio do nich postępować. To znaczy, że nawet jeśli wiedział, że przypływ rozpoczyna się o 21:00, to powinien był odwołać grupę najpóźniej około 19:00. Bo podczas takiego silnego wiatru od morza przypływ może się pojawić wcześniej. Wie o tym każdy rybak. Ale Ren nie był rybakiem. Tylko dużym szefem małego gangu.
Fala przypływu zwykle porusza się w tempie nie większym niż około pięciu kilometrów na godzinę. Po prawie płaskim, lekko tylko idącym pod górę dnie. Ale jeśli przyłoży się do tego wicher taki, jak tamtej nocy, może być i kilkanaście kilometrów na godzinę. Nawet biegiem trudno uciec. W dodatku uciekać nie ma dokąd. Bo woda, zanim pojawiła się na tej położnej nieco wyżej od reszty łasze piachu, zdążyła zalać wszystko dokoła niej. I teraz, żeby dostać się na ląd, trzeba pokonać dwumetrową głębinę ciągnącą się przez kilka kilometrów. Miejscowi rybacy, analizujący tragedię długo po tym, jak się wydarzyła, doszli do wniosku, że ratunek był. Że można było dostać się do brzegu idąc najpierw w trochę innym kierunku. Naokoło. Ale by tego dokonać, trzeba by znać dobrze zatokę. Albo przynajmniej tę jej część. A Chińczycy nic o niej nie wiedzieli. Po raz pierwszy zapuścili się tak daleko.
Kiedy poziom morza przekroczył wysokość samochodu, nie było już innego wyjścia jak próbować przepłynąć głęboką wodę dzielącą ich płyciznę od brzegu. Bo stojąc tracili więcej ciepła niż płynąc. Tylko nie wszyscy potrafili pływać.
Na pierwsze ciało natknął się rybak jadący traktorem po dnie wolnej już od wody zatoki, około trzeciej nad ranem.
Z początku rozmiar tragedii nie był znany. Poszukiwania, mocno utrudnione przez sztorm, trwały całą noc. Nie było wiadomo, co się naprawdę stało. Można było przypuszczać, że ci, którzy dotarli szczęśliwie do brzegu, zaraz się gdzieś pochowali w obawie przed policją. No bo w końcu byli nielegalni. Na pierwsze ciało natknął się rybak jadący traktorem po dnie wolnej już od wody zatoki, około trzeciej nad ranem. Do końca dnia zaleziono w sumie 21 ciał. Los reszty długo nie był znany. Dopiero po sześciu latach, w roku 2010, ciągle zmieniające się dno odkryło czaszkę 22. ofiary, należącą do Liu Qin. W tej chwili nieznany jest wciąż los jednej już tylko osoby z grupy, Dong Xin Wu. Ale chyba nikt nie ma nadziei, że przeżyła. Z całej 24 osobowej grupy tylko jedna osoba ocalała. Li Hua. Przypadkiem udało mu się trafić na Priest Skear, kamienną płyciznę, która jeszcze nie została całkiem zalana. Stamtąd uratował go helikopter, o godzinie 22:00. Dzięki temu przypadła mu rola świadka koronnego podczas procesu. Zeznawał z ukrycia, pojawiając się w sądzie wyłącznie na ekranie telewizora. Jego zeznania bardzo pomogły w udowodnieniu winy oskarżonym. Dziś żyje gdzieś w UK pod nowym nazwiskiem. Wydarzenia z 2004 roku wciąż nie dają mu spać. Szczególnie w okolicach Święta Wiosennej Latarni.
Grupa ślepców wyprowadzonych w pole przez Michaela Wilsona, piastującego stanowisko Jej Królewskiej Mości Przewodnika Po Piaskach. W pole kokli – to znaczy w morze. Na środek zatoki. Tak wygląda jedna z akcji na cele dobroczynne, marsz niewidomych przez zatokę podczas odpływu, z Arnside na drugi brzeg, głównie po łachach piaskowych, ale miejscami po pas w wodzie (to chyba te ukryte kanały, przed którymi ostrzegała tablica), organizowany raz w roku przez Galloway’s Society for the Blind. Latem, w sierpniu, ale o zmiennej dacie, bo wszystko zależy tu od pogody. A jak już się datę ustali, to też nic pewnego. Bo często trzeba zmieniać. Coś jak nasz doroczny Marsz Śledzia przez Zatokę Pucką po Rybitwiej Mieliźnie, z Kuźnicy do Rewy. Tylko z silniejszym dreszczem. I bez protestów. Bo Marsz Śledzia, jak wiele imprez w Polsce, ma zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych przeciwników, głównie ekologów. A tu jakoś nikomu nie przeszkadza.
Uczestnicy jednego z podobnych marszów, w roku 2014, natknęli się na wystający z dna wrak samochodu. Okazało się, że był to ten sam pojazd, który kiedyś przywiózł grupę chińskich zbieraczy kokli. W tym samym miejscu, w którym rozegrał się finał tragedii. Kapryśne morze potrzebowało 10 lat, by go odsłonić. Znaleziono też kilka worków z muszlami, które udało im się zebrać. Po jakimś czasie wszystko to znowu przykrył piasek.Ashes to ashes, dust to dust.
Po tragedii Chińczycy przestali się pojawiać w Zatoce Morecambe. Zastąpili ich Polacy i inni przybysze z naszej części Europy
Po tragedii w 2004 roku zrobił się szum. Ludzie żądali zmian. Władze uznały słuszność postulatów. Ale w sumie niewiele się zmieniło. Tylko Chińczycy przestali się pojawiać w Zatoce Morecambe. Zastąpili ich Polacy i inni przybysze z naszej części Europy. Podjęto pewne kroki, by zapobiec takim sytuacjom w przyszłości. Ale to nie takie proste. Powołano do życia Zarząd Rybołówstwa Przybrzeżnego i Konserwacji, którego zadaniem jest kontrolować dostęp do łowisk poprzez wydawanie licencji osobom spełniającym odpowiednie warunki. To znaczy takim, które mają właściwy sprzęt, przeszli odpowiednie przeszkolenie z zakresu technik poławiania i bezpieczeństwa pracy, a także dysponują wiedzą dotyczącą topografii i specyfiki terenu, szczególnie oddziaływania warunków atmosferycznych i pływów morza.
Zarząd ma kontrolerów sprawdzających, czy poławiacze mają odpowiednie pozwolenia. Tylko kontrolerów jest kilku, a poławiacze liczą się na setki i tysiące. Więc w praktyce mało kto się tym przejmuje. No i od czego są współpracujący z gangsterami ludzie, którzy zajmują się podrabianiem dokumentów. Poza tym Anglicy do tych prób regulowania połowów mają ambiwalentny stosunek. Bo to pierwszy raz od 800 lat. A dokładnie od roku 1215, kiedy to, pod wpływem nacisku ze strony wasali, przyjęta została przez króla Jana bez Ziemi Magna Carta (Magna Charta Libertatum), Wielka Karta Swobód, fundament europejskiej demokracji. Wśród gwarantowanych nią przywilejów znalazło się nieskrępowane prawo do poławiania owoców morza na własne potrzeby.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że zbieranie kokli ręcznie jest uznawane za ekologiczne. Bo alternatywą byłoby przemysłowe trałowanie z łodzi, w wyniku którego wylęgarnie skorupiaków mogłyby ulec trwałemu zniszczeniu.
Podczas śledztwa zbadano szczegółowo, co chińscy gangsterzy robili z towarem i z pieniędzmi. No bo co zrobić w Anglii z koklami? Owszem, sprzedaje się je na straganach, na portowych rynkach w nadmorskich miejscowościach, gotowane i podlane zalewą z taniego octu spirytusowego, jako atrakcję dla turystów. No ale to przecież nie wystarczy. Zwłaszcza że na straganach sprzedaje się też krewetki, ostrygi, czy inne kraby, cieszące się większym zainteresowaniem. Bo przeciętny Angol kokle ma gdzieś. Woli niemieckiego hamburgera z francuskimi frytkami. Skorupiakowa drobnica to dla niego symbol biedy, taki sam jak fasolka w puszce czy mielonka. Nie bez powodu kokle są ważnym elementem nieoficjalnego hymnu Irlandii, popularnej piosenki z siedemnastego wieku, tej o Molly Malone, ulicznej sprzedawczyni kokli i muli z Dublina, która na ulicy w końcu umarła z gorączki, niedostatku i wycieńczenia. Dlatego zbyt na kokle w UK jest bardzo ograniczony, ani sklepy, ani restauracje nie są nimi specjalnie zainteresowane. Owszem, są jeszcze Walijczycy, którzy lubią kokle do śniadania, smażone z bekonem, podawane z chlebkiem z wodorostów i z normalnym tostem. Bo chleb z wodorostów (zwany laverbread albo, po walijsku, bara lafwr) chleba za bardzo nie przypomina. Dlatego ten tost. Długie godziny gotowania zamieniają brązowe, czerwonawe glony w jakąś ciemnozieloną pulpę. Richard Burton, słynny aktor z Walii pochodzący, mówił na to “walijski kawior”. I kazał sobie podawać nawet w Ameryce. No ale prawdziwych Walijczyków nie ma już zbyt wielu. Poza tym po co im kokle angielskie, jak mają ich w bród u siebie?
A pieniądze gromadzone przez mafiosów? Nic. Trafiały najpierw do angielskich banków a potem bezpośrednio do Chin. Spore pieniądze.
Co więc się z tymi koklami dzieje? Jak wykazało trwające dwa lata dochodzenie (codename: Operation Lund), podczas którego zebrano półtora miliona stron dokumentacji, wysłuchano 20 tysięcy rozmów telefonicznych i wydano trzy miliony funtów, zebrane przez Chińczyków żyjątka z wody w zatoce wędrowały najpierw do Walii. Tam były obrabiane termicznie. Potem szły do Holandii, gdzie je pakowano. A na koniec do konsumentów, głównie do Portugalii i Hiszpani, gdzie je się do paelli daje. Do Francji, gdzie stają się cenionym dodatkiem do dorsza z patelni. No i do Polski, gdzie same w sobie nie zachwycają tak jak mule, ale nie mogą się bez nich obejść różne mieszanki owoców morza, z zamrażarek sprzedawane w naszych supermarketach.
A pieniądze gromadzone przez mafiosów? Te trafiały do angielskich banków, a stamtąd do Chin. Spore pieniądze. Cena kokli w skupie hurtowym to 600 do 1200 funtów za tonę, czyli od 60 penów do funta dwadzieścia za kilogram. Szefowie chińskiego gangu płacili swoim ludziom pięć funtów za 25 kilogramów. 20 penów za kilogram. Czyli, przy dobrym układzie, dziesięciokrotny zysk (pomniejszony o drobne koszty organizacyjne). Ale to nie koniec spirali zarobkowej. Bo dopiero później włączają się do gry kolejni, grubsi gracze. Niektórzy mówią o nich, że to dopiero są prawdziwi wyzyskiwacze, przy których chińska mafia wężowa może się schować. Kokle w sklepie sprzedają się średnio po 15 funtów za kilogram. Jest czym się dzielić.
Po ofiarach tragedii w Zatoce Morecambe pozostała pamięć. Pamięć i długi. Bo każda z osób, które tam zginęły, musiała się zadłużyć, żeby dotrzeć do Europy. Podróż Hua kosztowała około 300 tysięcy juanów, czyli około 20 tysięcy funtów (sto tysięcy złotych). Dlaczego tak drogo? Bo nielegalnie. To raz. A po drugie lądem, najpierw między towarami w kontenerze ciągnionym TIR-em przez Rosję, potem wschodnia Europa i Bałkany. Tam przesiadka i dalej przez Europę do jednego z portów na Morzu Północnym, skąd w ładowni statku do Liverpoolu. Dwa tygodnie w podróży. A więc kosztuje tu i czas, i ilość ludzi, którzy są w taki projekt zaangażowani. Jakby tego było mało, niektórzy płacili podwójnie. Bo najpierw za transfer do Niemiec. A jak tam się okazało, że nie mogą znaleźć pracy, to jeszcze raz za przewiezienie ich do Liverpoolu. Skąd brali takie kwoty? Jeśli ich zarobki w Fujian ledwo starczały na codzienne życie? Na wyjazd Hua złożyli się różni ludzie. Przede wszystkim bliska i dalsza rodzina, ale też sąsiedzi. Dlaczego się na to decydowali? Bo wszyscy chcą zarabiać. Żeby zarabiać, trzeba inwestować. Tylko jak inwestować, żeby nie stracić? Okazuje się, że inwestycja w wyjazd nawet obcej osoby jest uważana w Chinach za jedną z najbardziej dochodowych i stosunkowo bezpieczną formę inwestowania. Dochodowa, bo od pożyczonej sumy liczy się 10-procentowe odsetki za każdy rok. Bezpieczna, bo gwarantem jest cała rodzina. Jeśli osoba wysłana za granicę nie wróci, umrze albo zostanie zabita, jej dług przechodzi na krewnych. Na rodziców, na rodzeństwo, w końcu na dzieci. A jak nie ma, to na dalszą rodzinę. Taki jest zwyczaj. Dosyć rygorystycznie egzekwowany. Do tego stopnia, że czasem prawnuki kończą spłacać długi swoich pradziadków. Zachodni zwyczaj ogłaszania upadłości konsumenckiej nie jest tam znany.
Kim są duchy? My wszyscy nimi jesteśmy. Każdy z nas.
Dwa duchy, właściciele firmy, David Anthony Eden, o tych samych imionach i nazwisku, ojciec i syn, którzy za pracę Chińczyków płacili ich “właścicielom” i tym samym łamali przepisy prawa imigracyjnego, zostali w wyniku procesu oczyszczeni z zarzutów. Szefowie gangu, czyli Lin Liang Ren, jego partnerka, Zhao Xiao Qing, kuzyn Rena, Lin Mu Yong, i dziewczyna Yonga, Janie Bannister, zostali skazani. Najwięcej dostał Ren, 12 lat za 21 zabójstw i zorganizowanie systemu przymusowej pracy niewolniczej. Dodatkowo 2 lata za zorganizowane utrudnianie śledztwa. Zwolniony w roku 2012 po odsiedzeniu połowy wyroku i odesłany do Chin. Zhao Xiao Qing dostała dwa lata i 9 miesięcy za współudział i utrudnianie. Lin Mu Yong: cztery lata za współudział i 9 miesięcy za jakieś inne, niezwiązane z tragedią w zatoce przestępstwa. Janie Bannister, też duch, nosząca podczas procesu dziecko Yonga w łonie, została uniewinniona.
Dlaczego Ren został potraktowany bardziej surowo niż inni? Bo uznano, że on głównie odpowiada za tę tragedię. Tragedię niepotrzebną, spowodowaną nie liczącą się z niczym żądzą zysku. Ren sprawował bezpośredni nadzór nad całą grupą, do niego należało zabezpieczenie ich pracy. Powinien był swoich ludzi przeszkolić. Także na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Pouczyć, komu i jak mogą zgłosić wypadek, jak poprosić o pomoc. Ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie. Nie zrobił tego. Powinien zapewnić im dobrej jakości ubrania wodoodporne. Owszem, kupił, ale za mało i zbyt niskiej jakości. Bo każdy zaoszczędzony dzięki temu funt trafiał do jego kieszeni. Powinien sprawdzić godziny przypływu, skonsultować się z kimś mającym większe doświadczenie, z jakimś rybakiem na przykład, i ściągnąć swoich ludzi na ląd w odpowiednim czasie. Ale tego nie uczynił.
W buddyzmie znane jest pojęcie duchów głodnych, wiecznie niezaspokojonych. Określa się je jako preta, co w Sanskrycie znaczy również świnie.
Ren kupował też oba samochody, którymi wożono ludzi do pracy. Miały to być porządne wozy, które poradzą sobie w skomplikowanych warunkach jazdy po mokrym piasku zatoki. Na nich też sporo zaoszczędził. Co miało dwojakie skutki. Dla tych, którzy nie dojechali do Morecambe, jak Hue, dobre. Bo uniknęli śmierci. Gorsze dla tych, którzy wraz z samochodem utknęli na środku morza. Jak Zhifang.
Poza tym Ren najbardziej mataczył. Kiedy już mleko się rozlało i kiedy było wiadomo, że teraz zacznie się szukanie winnych. Próbował zdjąć z siebie odpowiedzialność udając, że nie jest żadnym szefem, tylko jednym z szeregowych członków grupy, tak samo zdezorientowanym jak cała reszta. W nocy, kiedy trwały poszukiwania ofiar, wywierał presję tych, którzy byli z nim na brzegu, tak żeby mówili wszystkim, że nie przyjechali tu do żadnej pracy, tylko na piknik. Z okazji chińskiego święta. Że o żadnym zbieraniu kokli nie było mowy, że w ogóle nie wiedzą, co to są, te całe kokle.
Kim są duchy? Wszyscy nimi jesteśmy. My, tutaj. No, prawie wszyscy. Wszyscy biali. Bo tak mówią na nas Chińczycy. W kantońskim slangu. Coś jak gajdzini po japońsku? Ale czy tylko my? Czy tylko biali Europejczycy, którzy bezwzględnie wykorzystują swoją uprzywilejowaną pozycję wobec nich, nielegalnych imigrantów, by zaspokoić to nasze metafizyczne nienasycenie? Sprawa nie jest chyba taka oczywista. Dla Chińczyków duchami jesteśmy my, ale nam to właśnie oni, imigranci, mogą wydać się duchami. Bo tacy są przezroczyści, niewidoczni dla oficjalnego systemu. Rozpływają się w powietrzu, a kiedy chcą, jak duchy objawiają się tu i tam jako tania i przez to bardzo poszukiwana siła robocza. Bo do Europy pcha ich bardzo podobny rodzaj nienasycenia. Mówią o tym sami, zwłaszcza ci, którym się powiodło, którzy zrobili na Zachodzie karierę. To prawda, jest tam, w porównaniu z naszymi standardami, biednie. Nawet bardzo biednie. Zarabia się nawet jeden procent tego, co w UK – 100 razy mniej! Hua mieszała beton na budowie, zarabiała 300 juanów, równowartość 20 funtów szterlingów, na miesiąc. Ale to nie jest tak, jak powiedzmy w Irlandii w czasach Ziemniaczanej Zarazy, że ci ludzie musieli wyjechać, bo inaczej by nie przeżyli. Wyjechali po części po to, żeby polepszyć poziom życia swojej rodziny. Ale też dlatego, że po prostu jest tam taki zwyczaj. Od pokoleń. Że się kogoś z rodziny wysyła do Japonii, do Ameryki, do innej Europy. Głównie po to, żeby za przywiezione pieniądze otworzyć biznes, restaurację, albo wybudować lepszy, większy, wyższy dom. Bo im wyższy dom, tym wyższy status społeczny. A na osiąganie coraz wyższego statusu jest ogromna presja – oddolna, społeczna, i odgórna, państwowa. O czym świadczą wszechobecne plakaty i bilbordy wzywające do bogacenia się. “Wspieraj czynem wzrost gospodarczy. Zarabiaj więcej!” Tego rodzaju wyścig nigdy się nie kończy. Albo kończy katastrofą. Na ile ten pęd do dorabiania się za granicą wynika z autentycznej potrzeby, na ile z traumatycznej pamięci o biedzie i prowadzącym do kanibalizmu głodzie podczas Wielkiego Skoku, a na ile z bieżącej polityki chińskich władz, tego chyba nie sposób ocenić.
A kokla? Nic. Kokla to neologizm.
W buddyzmie znane jest pojęcie duchów głodnych, wiecznie niezaspokojonych. Określa się je jako preta, co w Sanskrycie znaczy również świnie. Jeden z najbardziej godnych współczucia rodzajów bytu. Jest jak człowiek chory na demencję. Je i zaraz zapomina o tym, że coś zjadł. Więc dalej je. Tylko jedzenie, rozumiane dosłownie, podlega naturalnym ograniczeniom nie tylko pamięci, lecz również pojemności żołądka. Natomiast jedzenie duchowe takich ograniczeń nie zna. Na ducha nieszczęście. Wiąże się to z koncepcją reinkarnacji. Jest podobno sześć krain, w których można się odrodzić, te krainy to bogowie, tytani, ludzie, zwierzęta, głodne duchy, piekło. A najgorsze jest to, że z bliska widok jest ograniczony. W tym sensie, że jak już się tam znajdziesz, to zwykle nie wiesz, gdzie tak naprawdę jesteś. Wydaje ci się, żeś człowiek, a tu proszę, duch, w dodatku głodny. Jak ta piękna Molly Malone, która wciąż wędruje po ulicach Dublina i kokle próbuje nam sprzedać, zachwalając je swoim słodkim śpiewem.
A kokla? Kokla to neologizm, fonetyczne tłumaczenie angielskiego cockle. Po polsku nazywa się sercówka. A dokładniej sercówka jadalna. Cardium edule, gatunek małża. Kojarzy się z sercem na dwa sposoby. Po pierwsze kształtem. Po tym, nawiasem mówiąc, najłatwiej odróżnić kokle od muli, po kształcie i kolorze, mule są podłużne i ciemne, kokle jasne i prawie okrągłe. Tak jak to widać w logo pewnego amerykańskiego koncernu petrochemicznego. Po drugie, kolkę do serca upodabniają zmarszczki. Bo jest pokarbowana. A zmarszczki na sercu oznaczają brak empatii, nieczułość na los innych ludzi. Przynajmniej w angielskim. Stąd idiom taki, warm the cockles of somebody’s heart, co znaczy dosłownie ocieplić zmarszczki czyjegoś serca, a w przenośni otworzyć serce na innych. Tak jak to pan Scrooge w Opowieści wigilijnej Dickensa ze swoim serduszkiem uczynił. Sercówki, choć w nieco skarlałej formie, występują również u nas, to znaczy w naszym Bałtyku. Podobnie jak modern slavery, współczesne niewolnictwo. To już w całkiem nieskarlałej formie. Tylko Chińczyków u nas mniej. Ale są inni.
KONIEC