Głodne Duchy (Część IV)

Niniejszym publikujemy czwartą i ostatnią zarazem część tekstu Marka Gajdzińskiego “Głodne duchy”. Pozostałe części:

Część I
Część II
Część III

© by Gajdziński, Marek, Artykuł ukazał się w BLIZA, kwartalnik artystyczny, 1.37 (2020), pp. 61 – 75

Podczas śledztwa zbadano szczegółowo, co chińscy gangsterzy robili z towarem i z pieniędzmi. No bo co zrobić w Anglii z koklami? Owszem, sprzedaje się je na straganach, na portowych rynkach w nadmorskich miejscowościach, gotowane i podlane zalewą z taniego octu spirytusowego, jako atrakcję dla turystów. No ale to przecież nie wystarczy. Zwłaszcza że na straganach sprzedaje się też krewetki, ostrygi, czy inne kraby, cieszące się większym zainteresowaniem. Bo przeciętny Angol kokle ma gdzieś. Woli niemieckiego hamburgera z francuskimi frytkami. Skorupiakowa drobnica to dla niego symbol biedy, taki sam jak fasolka w puszce czy mielonka. Nie bez powodu kokle są ważnym elementem nieoficjalnego hymnu Irlandii, popularnej piosenki z siedemnastego wieku, tej o Molly Malone, ulicznej sprzedawczyni kokli i muli z Dublina, która na ulicy w końcu umarła z gorączki, niedostatku i wycieńczenia. Dlatego zbyt na kokle w UK jest bardzo ograniczony, ani sklepy, ani restauracje nie są nimi specjalnie zainteresowane. Owszem, są jeszcze Walijczycy, którzy lubią kokle do śniadania, smażone z bekonem, podawane z chlebkiem z wodorostów i z normalnym tostem. Bo chleb z wodorostów (zwany laverbread albo, po walijsku, bara lafwr) chleba za bardzo nie przypomina. Dlatego ten tost. Długie godziny gotowania zamieniają brązowe, czerwonawe glony w jakąś ciemnozieloną pulpę. Richard Burton, słynny aktor z Walii pochodzący, mówił na to “walijski kawior”. I kazał sobie podawać nawet w Ameryce. No ale prawdziwych Walijczyków nie ma już zbyt wielu. Poza tym po co im kokle angielskie, jak mają ich w bród u siebie?

CITY IMPRESSION (SKULL) 1 | Artist unknown | Photo ©by Max Dogin

A pieniądze gromadzone przez mafiosów? Nic. Trafiały najpierw do angielskich banków a potem bezpośrednio do Chin. Spore pieniądze.

Co więc się z tymi koklami dzieje? Jak wykazało trwające dwa lata dochodzenie (codename: Operation Lund), podczas którego zebrano półtora miliona stron dokumentacji, wysłuchano 20 tysięcy rozmów telefonicznych i wydano trzy miliony funtów, zebrane przez Chińczyków żyjątka z wody w zatoce wędrowały najpierw do Walii. Tam były obrabiane termicznie. Potem szły do Holandii, gdzie je pakowano. A na koniec do konsumentów, głównie do Portugalii i Hiszpani, gdzie je się do paelli daje. Do Francji, gdzie stają się cenionym dodatkiem do dorsza z patelni. No i do Polski, gdzie same w sobie nie zachwycają tak jak mule, ale nie mogą się bez nich obejść różne mieszanki owoców morza, z zamrażarek sprzedawane w naszych supermarketach.

A pieniądze gromadzone przez mafiosów? Te trafiały do angielskich banków, a stamtąd do Chin. Spore pieniądze. Cena kokli w skupie hurtowym to 600 do 1200 funtów za tonę, czyli od 60 penów do funta dwadzieścia za kilogram. Szefowie chińskiego gangu płacili swoim ludziom pięć funtów za 25 kilogramów. 20 penów za kilogram. Czyli, przy dobrym układzie, dziesięciokrotny zysk (pomniejszony o drobne koszty organizacyjne). Ale to nie koniec spirali zarobkowej. Bo dopiero później włączają się do gry kolejni, grubsi gracze. Niektórzy mówią o nich, że to dopiero są prawdziwi wyzyskiwacze, przy których chińska mafia wężowa może się schować. Kokle w sklepie sprzedają się średnio po 15 funtów za kilogram. Jest czym się dzielić.

CITY IMPRESSION (SKULL) 2 | Artist unknown | Photo ©by Max Dogin

Po ofiarach tragedii w Zatoce Morecambe pozostała pamięć. Pamięć i długi. Bo każda z osób, które tam zginęły, musiała się zadłużyć, żeby dotrzeć do Europy. Podróż Hua kosztowała około 300 tysięcy juanów, czyli około 20 tysięcy funtów (sto tysięcy złotych). Dlaczego tak drogo? Bo nielegalnie. To raz. A po drugie lądem, najpierw między towarami w kontenerze ciągnionym TIR-em przez Rosję, potem wschodnia Europa i Bałkany. Tam przesiadka i dalej przez Europę do jednego z portów na Morzu Północnym, skąd w ładowni statku do Liverpoolu. Dwa tygodnie w podróży. A więc kosztuje tu i czas, i ilość ludzi, którzy są w taki projekt zaangażowani. Jakby tego było mało, niektórzy płacili podwójnie. Bo najpierw za transfer do Niemiec. A jak tam się okazało, że nie mogą znaleźć pracy, to jeszcze raz za przewiezienie ich do Liverpoolu. Skąd brali takie kwoty? Jeśli ich zarobki w Fujian ledwo starczały na codzienne życie? Na wyjazd Hua złożyli się różni ludzie. Przede wszystkim bliska i dalsza rodzina, ale też sąsiedzi. Dlaczego się na to decydowali? Bo wszyscy chcą zarabiać. Żeby zarabiać, trzeba inwestować. Tylko jak inwestować, żeby nie stracić? Okazuje się, że inwestycja w wyjazd nawet obcej osoby jest uważana w Chinach za jedną z najbardziej dochodowych i stosunkowo bezpieczną formę inwestowania. Dochodowa, bo od pożyczonej sumy liczy się 10-procentowe odsetki za każdy rok. Bezpieczna, bo gwarantem jest cała rodzina. Jeśli osoba wysłana za granicę nie wróci, umrze albo zostanie zabita, jej dług przechodzi na krewnych. Na rodziców, na rodzeństwo, w końcu na dzieci. A jak nie ma, to na dalszą rodzinę. Taki jest zwyczaj. Dosyć rygorystycznie egzekwowany. Do tego stopnia, że czasem prawnuki kończą spłacać długi swoich pradziadków. Zachodni zwyczaj ogłaszania upadłości konsumenckiej nie jest tam znany.

Kim są duchy? My wszyscy jesteśmy. Każdy z nas.

Dwa duchy, właściciele firmy, David Anthony Eden, o tych samych imionach i nazwisku, ojciec i syn, którzy za pracę Chińczyków płacili ich “właścicielom” i tym samym łamali przepisy prawa imigracyjnego, zostali w wyniku procesu oczyszczeni z zarzutów. Szefowie gangu, czyli Lin Liang Ren, jego partnerka, Zhao Xiao Qing, kuzyn Rena, Lin Mu Yong, i dziewczyna Yonga, Janie Bannister, zostali skazani. Najwięcej dostał Ren, 12 lat za 21 zabójstw i zorganizowanie systemu przymusowej pracy niewolniczej. Dodatkowo 2 lata za zorganizowane utrudnianie śledztwa. Zwolniony w roku 2012 po odsiedzeniu połowy wyroku i odesłany do Chin. Zhao Xiao Qing dostała dwa lata i 9 miesięcy za współudział i utrudnianie. Lin Mu Yong: cztery lata za współudział i 9 miesięcy za jakieś inne, niezwiązane z tragedią w zatoce przestępstwa. Janie Bannister, też duch, nosząca podczas procesu dziecko Yonga w łonie, została uniewinniona.

Dlaczego Ren został potraktowany bardziej surowo niż inni? Bo uznano, że on głównie odpowiada za tę tragedię. Tragedię niepotrzebną, spowodowaną nie liczącą się z niczym żądzą zysku. Ren sprawował bezpośredni nadzór nad całą grupą, do niego należało zabezpieczenie ich pracy. Powinien był swoich ludzi przeszkolić. Także na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Pouczyć, komu i jak mogą zgłosić wypadek, jak poprosić o pomoc. Ostrzec o grożącym niebezpieczeństwie. Nie zrobił tego. Powinien zapewnić im dobrej jakości ubrania wodoodporne. Owszem, kupił, ale za mało i zbyt niskiej jakości. Bo każdy zaoszczędzony dzięki temu funt trafiał do jego kieszeni. Powinien sprawdzić godziny przypływu, skonsultować się z kimś mającym większe doświadczenie, z jakimś rybakiem na przykład, i ściągnąć swoich ludzi na ląd w odpowiednim czasie. Ale tego nie uczynił.

W buddyzmie znane jest pojęcie duchów głodnych, wiecznie niezaspokojonych. Określa się je jako preta, co w Sanskrycie znaczy również świnie.

Ren kupował też oba samochody, którymi wożono ludzi do pracy. Miały to być porządne wozy, które poradzą sobie w skomplikowanych warunkach jazdy po mokrym piasku zatoki. Na nich też sporo zaoszczędził. Co miało dwojakie skutki. Dla tych, którzy nie dojechali do Morecambe, jak Hue, dobre. Bo uniknęli śmierci. Gorsze dla tych, którzy wraz z samochodem utknęli na środku morza. Jak Zhifang.

Poza tym Ren najbardziej mataczył. Kiedy już mleko się rozlało i kiedy było wiadomo, że teraz zacznie się szukanie winnych. Próbował zdjąć z siebie odpowiedzialność udając, że nie jest żadnym szefem, tylko jednym z szeregowych członków grupy, tak samo zdezorientowanym jak cała reszta. W nocy, kiedy trwały poszukiwania ofiar, wywierał presję tych, którzy byli z nim na brzegu, tak żeby mówili wszystkim, że nie przyjechali tu do żadnej pracy, tylko na piknik. Z okazji chińskiego święta. Że o żadnym zbieraniu kokli nie było mowy, że w ogóle nie wiedzą, co to są, te całe kokle.

CITY IMPRESSION (HELLO MEIN NAME IST...) | Artist unknown | Photo ©by Max Dogin

Kim są duchy? Wszyscy nimi jesteśmy. My, tutaj. No, prawie wszyscy. Wszyscy biali. Bo tak mówią na nas Chińczycy. W kantońskim slangu. Coś jak gajdzini po japońsku? Ale czy tylko my? Czy tylko biali Europejczycy, którzy bezwzględnie wykorzystują swoją uprzywilejowaną pozycję wobec nich, nielegalnych imigrantów, by zaspokoić to nasze metafizyczne nienasycenie? Sprawa nie jest chyba taka oczywista. Dla Chińczyków duchami jesteśmy my, ale nam to właśnie oni, imigranci, mogą wydać się duchami. Bo tacy są przezroczyści, niewidoczni dla oficjalnego systemu. Rozpływają się w powietrzu, a kiedy chcą, jak duchy objawiają się tu i tam jako tania i przez to bardzo poszukiwana siła robocza. Bo do Europy pcha ich bardzo podobny rodzaj nienasycenia. Mówią o tym sami, zwłaszcza ci, którym się powiodło, którzy zrobili na Zachodzie karierę. To prawda, jest tam, w porównaniu z naszymi standardami, biednie. Nawet bardzo biednie. Zarabia się nawet jeden procent tego, co w UK – 100 razy mniej! Hua mieszała beton na budowie, zarabiała 300 juanów, równowartość 20 funtów szterlingów, na miesiąc. Ale to nie jest tak, jak powiedzmy w Irlandii w czasach Ziemniaczanej Zarazy, że ci ludzie musieli wyjechać, bo inaczej by nie przeżyli. Wyjechali po części po to, żeby polepszyć poziom życia swojej rodziny. Ale też dlatego, że po prostu jest tam taki zwyczaj. Od pokoleń. Że się kogoś z rodziny wysyła do Japonii, do Ameryki, do innej Europy. Głównie po to, żeby za przywiezione pieniądze otworzyć biznes, restaurację, albo wybudować lepszy, większy, wyższy dom. Bo im wyższy dom, tym wyższy status społeczny. A na osiąganie coraz wyższego statusu jest ogromna presja – oddolna, społeczna, i odgórna, państwowa. O czym świadczą wszechobecne plakaty i bilbordy wzywające do bogacenia się. “Wspieraj czynem wzrost gospodarczy. Zarabiaj więcej!” Tego rodzaju wyścig nigdy się nie kończy. Albo kończy katastrofą. Na ile ten pęd do dorabiania się za granicą wynika z autentycznej potrzeby, na ile z traumatycznej pamięci o biedzie i prowadzącym do kanibalizmu głodzie podczas Wielkiego Skoku, a na ile z bieżącej polityki chińskich władz, tego chyba nie sposób ocenić.

A kokla? Nic. Kokla to neologizm.

W buddyzmie znane jest pojęcie duchów głodnych, wiecznie niezaspokojonych. Określa się je jako preta, co w Sanskrycie znaczy również świnie. Jeden z najbardziej godnych współczucia rodzajów bytu. Jest jak człowiek chory na demencję. Je i zaraz zapomina o tym, że coś zjadł. Więc dalej je. Tylko jedzenie, rozumiane dosłownie, podlega naturalnym ograniczeniom nie tylko pamięci, lecz również pojemności żołądka. Natomiast jedzenie duchowe takich ograniczeń nie zna. Na ducha nieszczęście. Wiąże się to z koncepcją reinkarnacji. Jest podobno sześć krain, w których można się odrodzić, te krainy to bogowie, tytani, ludzie, zwierzęta, głodne duchy, piekło. A najgorsze jest to, że z bliska widok jest ograniczony. W tym sensie, że jak już się tam znajdziesz, to zwykle nie wiesz, gdzie tak naprawdę jesteś. Wydaje ci się, żeś człowiek, a tu proszę, duch, w dodatku głodny. Jak ta piękna Molly Malone, która wciąż wędruje po ulicach Dublina i kokle próbuje nam sprzedać, zachwalając je swoim słodkim śpiewem.

CITY IMPRESSION (ALLES REGULÄR) | Artist unknown | Photo ©by Max Dogin

A kokla? Kokla to neologizm, fonetyczne tłumaczenie angielskiego cockle. Po polsku nazywa się sercówka. A dokładniej sercówka jadalna. Cardium edule, gatunek małża. Kojarzy się z sercem na dwa sposoby. Po pierwsze kształtem. Po tym, nawiasem mówiąc, najłatwiej odróżnić kokle od muli, po kształcie i kolorze, mule są podłużne i ciemne, kokle jasne i prawie okrągłe. Tak jak to widać w logo pewnego amerykańskiego koncernu petrochemicznego. Po drugie, kolkę do serca upodabniają zmarszczki. Bo jest pokarbowana. A zmarszczki na sercu oznaczają brak empatii, nieczułość na los innych ludzi. Przynajmniej w angielskim. Stąd idiom taki, warm the cockles of somebody’s heart, co znaczy dosłownie ocieplić zmarszczki czyjegoś serca, a w przenośni otworzyć serce na innych. Tak jak to pan Scrooge w Opowieści wigilijnej Dickensa ze swoim serduszkiem uczynił. Sercówki, choć w nieco skarlałej formie, występują również u nas, to znaczy w naszym Bałtyku. Podobnie jak modern slavery, współczesne niewolnictwo. To już w całkiem nieskarlałej formie. Tylko Chińczyków u nas mniej. Ale są inni.

KONIEC

Schreibe einen Kommentar

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht. Erforderliche Felder sind mit * markiert

Cookie Consent mit Real Cookie Banner