Publikujemy niniejszym pierwszą część tekstu Marka Gajdzińskiego pt. Głodne Duchy. Część druga i trzecia ukaże się niebawem.
© by Gajdziński, Marek, Artykuł ukazał się w BLIZA, kwartalnik artystyczny, 1.37 (2020), pp. 61 – 75
Okolice Warton Sands, 5 lutego 2004, około godziny 16:00
Po tym, co widać, trudno się było zorientować, czy to dzień jeszcze, czy noc. Bo nic nie było widać. Poza strugami deszczu, które napędzane biczem wichru rozbijały się z impetem na szybach samochodu. Ale Zhifang nie zwracał na to większej uwagi. Zatopiony w fotelu w ostatnim rzędzie i w swoich myślach. Po raz kolejny zastanawiał się, jak to się stało, że trafił do tego piekła. I choć odpowiedź była bardzo prosta, nie przyjmował jej do wiadomości i szukał dalej. Bezskutecznie. Myślał też o tym, jak to będzie, jak już się zatrzymają i wyjdą z samochodu. To pewnie będzie tak, jakby wejść prosto do pralki nastawionej na intensywne pranie. Tyle że w lodowatej zamiast ciepłej wodzie.
– Ale pogoda – powiedział kierowca, nie odrywając oczu od drogi. Nie wiadomo do kogo. Nie wiadomo, od jakiej drogi. Bo jak tylko zdarzała się chwila przerwy między atakami nawałnicy, widać było kawałek powierzchni, po której jechali. Nie przypominało to autostrady, ani nawet polnej drogi. Niczego nie przypominało.
– Jakby wielkiwielki pies się zsikał – dodał. Bo w jego języku tak się to określa.
– Tak – westchnął mężczyzna siedzący obok kierowcy. – Ale za to będziemy bezpieczni. Taka pogoda odstrasza duchy.
Niebezpieczeństwo, krzyczy biała tablica. I że strzeż się.
W sumie to, przez co jechali, mogłoby równie dobrze nie być dnem morza, lecz piekłem. Albo należeć do fazy zwanej przez buddystów bardo. Czymś w rodzaju naszego czyśćca, poczekalni między jednym wcieleniem a drugim. Tak jakby już opuścili świat żywych.
Wyobraź sobie pustynię. A potem zalewający ją potop. Po jakimś czasie potop ustępuje. Ale następnego dnia wraca. I tak w kółko. Pustynia raz jest, raz jej nie ma. Morecambe Bay to spora zatoka na Morzu Irlandzkim w północno-zachodniej Anglii, na styku hrabstw Lancashire i Kumbria. Od północny otacza ją półwysep Furness i Kraina Jezior, od południa ujście rzeki Wyre i obszerny półwysep ze słynnym kurortem Blackpool. Najważniejsze z położonych nad zatoką miast to Fleetwood, Morecambe i Barrow-in- Furness.
Zatoka jest znana jako największy w Anglii obszar piasków pływowych, czyli zalewanych podczas przypływów i odsłanianych przez odpływy morza. To ma liczne plusy – w porze odpływu można sobie na przykład skrócić drogę przecinając zatokę suchą nogą – ale i minusy, z których najważniejsze wydają się zagrożenia związane z szybko przybierającym poziomem wody w morzu.
I jeszcze dopisek na dole, że jak masz problem, to dzwoń pod trzy dziewiątki i proś o Straż Brzegową.
Rzeczywiście, nie wygląda to jak zwykły przypływ, podczas którego poziom morza po prostu spokojnie, niemal niezauważalnie sobie rośnie. Przypływ w Morecambe przypomina małe, rozciągnięte w czasie tsunami. Na szeroko rozlanej, uchodzącej do morza rzece tworzy się wyraźna, całkiem spora fala, która posuwa się ku brzegom zatoki, a potem dalej, wciska się między dwa brzegi rzeki i idzie po niej w górę, niczym ciarki po kręgosłupie. To zwężenie właśnie powoduje, że fala staje się coraz wyższa. Szczególnie spektakularna fala przypływu (zwana tu tidal bore) zdarza się raz w miesiącu. Tak mówią miejscowi. Choć nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. To znaczy, dlaczego raz w miesiącu. Może chodzi o pełnię księżyca? No i wiosną każą przyjechać, bo to najlepsza pora roku na Morecambe Tsunami.
Widziałem raz kilku wyrostków z kijami. Chodzili po tej błotnej gumie i specjalnie podskakiwali, żeby sprawdzić, czy ich pochłonie.
Inne zagrożenia związane z zatoką to ruchome piaski (quicksand, dosłownie szybki piasek) i solne bagna. Solne bagna to tereny porośnięte trawą i czymś tam może jeszcze, o luźnym, gąbczastym podłożu, regularnie zalewane wodami przypływu. Ruchome piaski nie przypominają ruchomych wydm z naszego Słowińskiego Parku Narodowego. Bardziej wodne łóżko z niespodzianką. Wodne, bo jak się po takim piasku stąpa, to powierzchnia się pod naszym ciężarem ugina i faluje. Z niespodzianką – bo czasem powierzchnia nie wytrzymuje ciężaru i się rozstępuje, pochłaniając stąpającą osobę. Albo chociaż but. No i sam piasek – też piasku nie przypomina. Raczej jakieś połączenie gumy z błotem.
W modzie było również romantyczne podróżowanie dla przyjemności, więc często obierano tę niebezpieczną, ale malowniczą trasę w drodze do Krainy Jezior.
Widziałem raz kilku wyrostków z kijami. Chodzili po takiej błotnej gumie i specjalnie podskakiwali, żeby sprawdzić, czy ich pochłonie. A jak któregoś wciągało, to inni mu pomagali się wydostać. Potem wsadzali tam kije i mierzyli, ile do twardego dna. Bywało, że ponad metr. Zastanawiali się, jak by to było, gdyby samemu tak wpaść tam, bez pomocy kolegów i bez telefonu. A potem szli dalej, cali błotem oblepieni, jeden z nich miał kalosz na jednej stopie, na drugiej nic – pewnie nie udało się go wyłowić. Inni, przezornie, nie mieli kaloszy, tylko trampki mocno zawiązane. Szli i szukali, czy gdzieś znajdą głębszą pułapkę. Taka zabawa.
Na wielu mapach zaznaczony jest szlak przecinający zatokę wzdłuż kierunku północ- południe. Kiedyś, zanim nastał czas kolei żelaznych, służył do przewozu towarów. Już w czasach rzymskich skracano sobie tędy drogę. Piechotą, na koniu albo wozem. Później było regularne połączenie dyliżansowe, dopiero wybudowana w 1857 roku linia kolejowa wzdłuż brzegu sprawiła, że stało się niepotrzebne. Ale w tym mniej więcej czasie stało się też modne romantyczne podróżowanie dla przyjemności, więc często obierano tę malowniczą trasę w drodze do Krainy Jezior, jednej z największych atrakcji turystycznych Brytanii.
Podróżujący przez zatokę mogli w czasach średniowiecznych skorzystać z usług przewodników, którzy rekrutowali się spośród mnichów z zakonu cystersów. No ale z zakonami w Albionie było jak było, wiadomo, no i cystersów w pewnym momencie zabrakło. Dlatego w roku 1548 utworzono instytucję pod tytułem Królewski Przewodnik Po Piaskach, która od tego czasu funkcjonuje do dziś. Pierwszym, któremu nadano ten tytuł był niejaki Thomas Hogeson.
Część II tutaj.