W tym samym domu co Hua mieszkał Zhifang, chłopak z innego miasta, ale z tej samej prowincji. Polubili się. W jakieś święto poszli razem do restauracji. Do chińskiej restauracji. Ale takiej prawdziwej, nie udawanej, jednej z tych, w której duchy mogłyby się poczuć nieswojo. Bo nie wiedziałyby, o co tu chodzi. Jedzenie podają tak, jak w sklepie się kupuje – surowe, w żaden sposób nie przygotowane. Do tego zapalają ci ognisko na stole, stawiają na nim dwa kociołki wypełnione jeden wrzątkiem, drugi olejem z przyprawami, i proszę, sama sobie wszystko gotuj czy smaż. No ale Chińczycy nie duchy, wiedzą doskonale, jak się zachować.
Zalewy do gotowania i smażenia mogą być przyprawione łagodnie, na średnio ostro, i na bardzo ostro. Przy czym są to określenia, do których prawdziwego znaczenia nie jesteśmy raczej przyzwyczajeni. Bo już przy smaku średnio ostrym wysiadają nawet najbardziej odporne duchy. A przed bardzo ostrym nawet Chińczyk z Fujian czuje respekt.
Objedli się za wszystkie czasy. A zwłaszcza za te ostatnie chude dni, które wiedli na kupowanych przez Rena zupkach z torebki i puszkach. Hua tyle w siebie napakowała, że w nocy rozbolał ją brzuch. A i tak nie zdołali zjeść wszystkiego, co zamówili. To u nich podobno normalne. Że zamawiają za dużo i potem zostaje. To jakaś oznaka statusu i pozostałość po wielkim głodzie.