It’s kind of confusing but in the last years I’ve been unstable concerning my view of where to go with my music setup: going the Software path or going the Hardware one. Or choosing some way in between.
Lately I’ve been thinking a lot about the fun it is to play sessions with instruments and expanding my Hardware setup. Enjoying the moment, finding peace and forgetting about the recording process seems to be easier when you have a stable selection of physical instruments.
It’s cool to have a portable setup and you can do a lot in a good digital audio workstation but sometimes it lacks the fun, the somehow spiritual event of letting go. You’re in your head, while with “real” instruments you are more with your heart. The knobs, the keys, the strings. It’s an experience you can’t reproduce and it’s easier to be in the moment.
On the other hand: it’s expensive and you’ll need more space.
I saw the light gates I heared someones’ breath like a heavy wind I heared the joy of birth I saw the light gates, shadows were floating between them I saw the beauty tired apart, cold trees in the night warm He swam through the dry waterfall, rude, without passion Lips were dry, I see the gates are closing My head touched the ground Soil was dry.
Co więc robić? – powiedział Michał ni to do Olgi, ni to do siebie. Z lękiem, ze wszystkim innym.
Nic? Z jednej strony byłaby to ucieczka, poddanie się. Z drugiej jednak, może to właśnie akt najwyższej odwagi.
Spotkamy się – powiedziała Olga – spotkamy się jeszcze raz. Szybciej niż przypuszczasz.
A potem znikła z oczu. I pozostał tylko duch. Wspomnienie. Myśli.
Jak ten mały kościółek. Niedaleko Gare du Nord. Ale wielkość nie odgrywa znaczenia. Po przecież w pamięci pozostaje tylko uczucie. Niewyrażane słowami. Tylko wrażenie. Weszliśmy do niego zupełnie przypadkowo. Nawet nie wiem, jak się nazywa i jaką ma historię. Ale historia kościoła nie odgrywa przecież roli. Historia to tylko duchy pałętające się po naszej pamięci. Była zupełna cisza gdy nagle usłyszeliśmy cichą modlitwę. To znaczy mieliśmy wrażenie, że jest to modlitwa i powoli, cicho poszliśmy w tamtym kierunku zachodząc do małej kapliczki. A tam wieczorna Msza Święta. I ksiądz podnoszący hostię. Usiedliśmy. Ale w tym momencie, gdy na księdza schodził Duch Święty, Olga odwróciła się. A może na nią ten Duch już zszedł wcześniej?
Albo jak szła ulicami Hamburga, wieczorem, o zachodzie słońca, i tłumaczyła mi Lacana, Derridę, Kanta. Tłumaczyła gestykulując a ja nie jestem pewien, czy rzeczywiście tak robi, czy może jest to duch? Bo duchy przecież nie tylko żyją w telefonach i na kasetach magnetofonowych, jak to pisał Derrida. Istnienie ducha zależne jest od retencji. Siły wyobrażenia. A może ten cały Kant, Derrida, Lacan, to też tylko duchy. Ziejące z książek. Jak świat biskupa Berkeley‘a?
Albo jak ratowała mysz w Paryżu. Przecież przed śmiercią. Cierpliwie czekając, jak myszka znajdzie schronienie. Cierpliwie chodząc i chroniąc. Cierpliwie wskazując, by piesi jej nie zgnietli. Karma. I nie dowiemy się już nigdy, czyj duch zamieszkiwał ciało myszki szybko biegającej po Rue La Fayette w Paryżu. Duch buddysty. Karma. Duch przyrody. I od razu duch katastrofy klimatycznej. I wyobrażenia jakie mamy o przyszłości. Ale jeszcze coś innego pozostało mi wtedy w pamięci. I nie potrafię już tego opisać. Bo opis czasami duchy zabija.
Albo jak usiadła i rysowała mnie w Starbucksie w Hamburgu. I portret jest duchem Michała z tamtych dni. Zatrzymane w czasie rysy. Zatrzymane w czasie emocje, wyraz oczu, lekki, nieśmiały uśmiech na twarzy. Duch. Który przypomina mi, że próbowałem nie myśleć w momencie portretowania. Bo portret to coś innego, niż fotografia. Bo portret to kwestia czasu. energia. Duch. I będę spoglądał na niego codziennie jak się do mnie uśmiecha. I przypominał sobie tę chwilę.
Albo jak ta mała polanka, tuż przed zmrokiem pojechaliśmy rowerami. I nagle dojechaliśmy do pastwiska koni a Olga zeszła z roweru, poczekała i konie do niej przyszły. Bo konie przychodzą tylko do dobrych dusz. Zwierzęta mają duże wyczucie. A może potrafią widzieć duchy? Ale tylko te dobre, jak ten Olgi. Te sprzyjające nam. I te sprzyjające życiu. I te otwierające granice myślenia. I te przynoszące nowe aspekty. Koni już nie widziałem od tamtego czasu. Ale czasami, jak wiatr stoi przychylni, czuję je. I wtedy przypomina mi się to wszystko. Duch.
Albo jak Adiitsʹii, który ze smutku, z nicości, z żałoby uciekł do lasu i w poszukiwaniu jedzenia, choćby tego trującego, w ucieczce, w nienawiści do ludzi, stał się Gaagiixiidem. Duchem. Bo Derrida chyba nie miał racji. Że duchy są tylko z przeszłości, że żyją w smartfonach jako skrawki głosu. Bo człowiek z nienawiści może stać się duchem. A może z miłości. A Adiitsʹii z twarzą pełną cierni biegał po lesie. Bo duchów ciernie nie bolą. Nic nie boli. Czasami lepiej jest być duchem.
Albo jak pokłóciliśmy się w Amsterdamie a ja to miasto zupełnie zapomniałem. A o co poszło? Oczywiście. O duchy. To znaczy o mojego ducha. TO znaczy o moje przypuszczenia. I skomplikowane drogi myślowe każące przypuszczenia zamieniać w niezadowolenie i zamiast je wyrazić, kumulować i eksplodować. Bo przypuszczenia bazują na demonach przeszłości. Nigdy na teraźniejszości.
A potem jeszcze jak leżała naga przywiązana do łóżka. Ian patrzył na nią i nie wiadomo było czy z chęcią, czy z obrzydzeniem. Dla Cate nie odgrywało to żadnej roli. Wtedy Ian otworzył rozporek. W pokoju pojawił się żołnierz. To ona? – spytał. Ian przytaknął tylko. No ale, misiu, ty też. – odparł sucho żołnierz. Ja? – Czy wolisz na stojaka?. Ale żołnierz nie czekał już na odpowiedź tylko złapał i przywiązał do kaloryfera. Gdy skończył, pokój był pełen krwi. Ale to chyba zawsze tak jest. A Cate patrzyła ze zdziwieniem na swojego nowego członka. I zastanawiała się, czy ta męska lewa dłoń aby nie jest zbyt duża. W sumie nic się nie zmieniło – powiedziała. Nie, nic – odparł żołnierz gdy Ian panicznie obmacywał dziurę między nogami. Ale nie. To nie Ian. Jego rysy twarzy złagodniały, broda znikła zupełnie a włosy jaśniejsze. Demon Sarah Kane. Nie. Sarah już nie żyje.
Albo ten moment w Centre Pompidou gdy nagle kobieta zimno patrząca przed siebie pilnując dzieł kultury światowej nagle wstała i z nami zaczęła czytać opisy obrazów. Zupełnie jakby nagle przemieniła się w jednego z gości. I jakby nagle zaczęła interesować się dziełami sztuki, cały dzień zamkniętymi w czterech ścianach muzeum. I jakby nagle chciała być natchnięta. Poszliśmy dalej. pozostawiając ją samą z duchem Miró, Picassa, Kandinsky‘ego. Może zwariowała od tych duchów. A może patrzy nadal. Ale nikt o tym nie wie.
Albo ta ławka w Hafen City w Hamburgu. Olga przecież dopiero co przyjechała. Dopiero co pochodziła. Usiadła na ławce, otworzyła plecak i pokazała mi swój wiersz. Po niemiecku. Piękny. I szczerze mówiąc nie wiem, co jest z wierszem. Ale czy wiersze mogą mieć duchy? Chyba tak. Ten ma.
Albo ta czarna dziura. Zaraz po rozstaniu. Otwarta na oścież w mojej głowie, mojej twarzy, mojej duszy. A z dziury przez chwilę wydobywały się duchy, demony i przelatywały przez Gare du Nord. Przez ludzi, bagaże, spieszenie się, pociągi i “największy dworzec kolejowy Europy”. Usiadłem i odetchnąłem. I wróciły. Kurwa. Duch Cybulskiego. Fajnie. Na dworcu.
Albo jak w Amsterdamie wpadła na pomysł, by szybko opuścić miasto. Trzydzieści Minut. Na spakowanie, oddanie kart hotelowych, zastanowienie się i ten facet w okienku dworcowym, co to się zastanawiał, czy aby ten pociąg, a pociąg już odjeżdża a my musieliśmy wyjechać teraz. Bo następny pociąg do Paryża dopiero jutro, a jutro przyjaźni może już nie być. A przyjaźń przecież trzeba ratować. Drugiej takiej już nie znajdziesz.
Albo ta zielona herbata. Matcha. Powoli przygotowywana w specjalnym naczyniu. I nie za gorąca. I dokładnie na odważona. Bo w każdym przedmiocie może kryć się jakiś bóg. Nawet w proszku herbaty przecież. W każdym. A bóg to nic innego jak duch. I nawet nie znamy jego imienia i nie wiemy po co on tam jest. I pamiętam, że Oldze herbata smakowała.
Albo Wovoka. I pięć tysięcy Sioux tańczących w rytm bębnów. W prerii używasz to co masz do przeżycia. A życie przodków może uratować ci życie. I dlatego wierzysz, że ich duch pojawi się w tańcu i da ci moc. I ochroni przed morderstwem. A potem Wounded Knee. I rozszarpane ciała niemowląt. A niemowlęcie niczyim przodkiem już nie będzie. Na śniegu. Więc chyba taniec niepotrzebny. Ale Wounded Knee pozostało w prerii. Przodkowie też.
Albo Kant. Notowany po rosyjsku, Foukault czytany po niemiecku a O‘Hara po angielsku. I ciągle te języki. I czasami polski. W ostatni wieczór Olga poprosiła mnie o opowieść w trzech językach. A może w czterech. A podobno język zabija duchy. Wstępne przeżycie. Nieopisane czyni powszednim. Ale cztery? Tam duch dopiero się budzi. Dopiero co powstaje i wychodzi. Ale wtedy go chyba nie zauważyłem.
No i oczywiście Hölderlin. No bo to on powiedział podobno, że duch pojawia się przez powtórkę. Poprzez powtarzanie tych samych czynności. Nawiedza nas wtedy. Ale nie pamiętam gdzie. Bo tylko o tym czytałem. U Derridy. Ale nie pamiętam gdzie. A może to nieprawda? Może ja to sobie wmówiłem sam? I teraz wykorzystuję czasami w tekstach. Duch Derridy się cieszy. Chyba.
No i ten niebieski autobus. The end. Beautiful Friend. The end. Of our elaborate plans. The end. Nawet zapomniałem o Morrisonie w Paryżu. Ale jego demon gdzieś mi się po głowie wali. I The End. I facet w kapeluszu. Ale to już zupełnie inna historia. Powtórki Queneau. Przychodzą same z siebie. Nawiedzają jak złe duchy.
Spotkamy się – powiedziała Olga – spotkamy się jeszcze raz. Szybciej niż przypuszczasz. A gdy zobaczyła na pół wystraszone oczy Michała dodała: Bo czas mija szybko, szybciej niż myślisz. Potem pocałowała go, wzięła swój plecak i poszła do linii metra E. Przed skrętem jeszcze raz się odwróciła tylko. Duch.
Is it possible to photograph a landscape in motion? I have no idea, but I think, it wasn’t really Paul Virilio, who asked it. But in fact, an accelerationistic question. Let us see.
When Graham Harman writes on, the ‘four’ in ‘Quadruple Object’, he says, four is a very important figure in philosophical studies. It describes tensions in objects. When we use four in order to describe the world, we are also able to describe tensions in objects around us.
The problem I have with that book is that it’s more literary criticism (mostly criticism of Husserl and Heidegger) than a description of philosophical problems. The object (quadruple or not) is trapped between the fonts and ideas. But it doesn’t exists. I have read about trees and horses but the author didn’t show me one of those entities.
But this shouldn’t be about a book. We (nystada and I) have visited four concerts during the Klubkatarakt festival in Hamburg. And this is about our impressions. And they are… various.
Ok, i can use Harman’s model and say, when if each concert is an entity (it is, the orchestra is and the audience is definitely), I will be able to say, there was a tension between all four concerts. Or I can say, there was a tension between the artists and the audience. Or I can go further and say, there was a tension between the organizer, the city, the artists and the audience. But there was any. There definitely was some. And Harman’s model describes anything (ok, maybe the tension between him, his book, Husserl and Heidegger —> why so much H’s). And I’ll speak about his book later.
Now the concerts. On Thursday we saw two of them.
It was funny, because I didn’t recognise that noises from outside weren’t not field recorded tunes, but even sounds from the street.
We have listened to Ellen Arkbro’s Chords for Brasse played by Ensemble Zinc & Copper. It was good, brass instruments are able to play each note very long and it’s possible to hear it. But on the other hand I’m not sure if even those instruments are not to powerful to play her music. You can meditate about the harmony but maybe the impression is to intensive using brasses.
During the second concert we saw Ellen Arkbro and her Chords for guitar played using an electric guitar were better. Not only every note was hearable but also strings gave the music something… fragile. And this fragility was also beautiful in between the tunes and sounds and harmonies and the guitar. All four entities.
There were two other concerts, we visited. On the second day. And they were… not so good. The legendary Splitter Orchestra played together with The Pitch Frozen Orchestra. And it was a mistake. Not the concert, it was good, but the sequence. If Harman writes on quadruple object, Cassirer will say that art is a kind of rhetorical dialogue. The creator tries to convince the audience. He presents something, no matter which aesthetic we like. He tries to tell us something. It was about repetition. And again Harman, who believes time is linear. It’s Kants idea and it isn’t correct. The time is sometimes circulating. Sound comes and goes and it comes again. And sometimes the audience has to face a wall of sounds. And The Splitter Orchestra did so good that we weren’t able to face any sound after. And this was a problem.
There was a fourth concert. Because all good things in philosophy are four. And we have tried to listen Morton Friedman’s Piano and String Quartet. But it wasn’t possible. Because the silence after sound walls was too massive. Too aggressive maybe. To…
We weren’t able to stay. But not only we. People left the concert person by person. At the end only a half of the audience remained.
Harman says, when we look at a tree, we and the tree are the same object. He doesn’t say what happens when a half of an audience leaves a concert. Are we still a part of the object? We and the orchestra? Or we and the sound? Or maybe the sound will stay in our memories? And then it will be a sensual object only. But since his meaning of time is linear, the sound will be dead after a while.
The sound died. What remains is a memory. Not good one. But honestly, I don’t think his model can really describe the world. The sound does.
Pepe siedział w swojej ulubionej kafeterii i przyglądał się przechodniom.
Od kamiennych płyt rozgrzanych bijącym bezlitośnie słońcem unosił się żar.
Pepe dlatego właśnie tu przychodził. Pocił się strasznie i sprawiało mu to ogromną przyjemność a zarazem dawało poczucie spokoju.
Czekał na spotkanie z capo regimente Silvio.
Po powrocie do kraju z długoletniej włóczęgi po Europie i Bliskim Wschodzie zrozumiał, że tylko na Sycylii znajdzie robotę.
Problem był taki, ze Pepe rozchorował się na dobre a dobrze wiedział, ze nikt nie może poznac jego tajemnicy.
Godzinę wcześniej spotkał się z Senegalczykiem o imieniu Bada, który sprzedał mu działkę amfetaminy i kokainy.
Pepe zażył oba środki, bo nie mógł wyglądać na sflaczałego, podstarzałego cyngla.
Chemia działała …
Pepe czul się jakby mógł unosić górę Świętego Juliana w Trapani w zachodniej Sycylii.
Silvio pojawił się znikąd
Usiadł przy stoliku Pepe. Chwile milczał oglądając fizyczność Pepego. Po chwili odezwał się, glosem zduszonym jakby ktoś go trzymał za gardło
– Znasz robotę ? – wydusił
Pepe chwilę milczał zanim odpowiedział, prosto i krótko
– Znam ..
– Nasi przyjaciele bardzo cię chwalili. Zarówno Ci z Kalabrii jak i z Rumunii i Polski
– Ciekawe co mówisz o tych z Kalabrii – zauważył Pepe – oni z was się śmieją, ze jak ma być robota to najpierw debatujecie kilka dni a dopiero potem robicie cassazione …
– Chcesz mnie obrazić?- wychrypiał Silvio
– Nie. W żadnym wypadku. Mówię jak jest – odpowiedział Pepe
Silvio zamówił Grappę.
Kelnerka o urodzie irlandzkiej przyniosła kieliszek z trunkiem.
– Grappa del Castello dla Pana – powiedziała z uśmiechem – a dla Pana jeszcze jedno wino ?
Silvio odesłał ją skinieniem ręki.
– Idiotka, grappa to grappa. W rodzinnym domu ojciec pędził ją i w chłodne dni używał do rozpałki w piecu.
– Palił grappą w piecu ? – zapytał Pepe
– Nie tylko grappą, czasami były tam inne rzeczy.
Zapadło milczenie
– Wróćmy do istoty sprawy – powiedział Silvio – oczekuje gotowości non stop. Zadzwonie do Ciebie i nie obchodzi mnie czy masz akurat dziwkę w łóżku czy jesteś na pierwszej komunii u siostrzeńca, capisco ??
– Tak, oczywiście – odpowiedział Pepe
= Płace ci tygodniówkę a ekstra zlecenia są płatne dodatkowo. Nie będziesz narzekał. Pasuje ?
– Tak – odrzekł Pepe – pasuje
– Tak, signore Silvio, pasuje … Tak masz się do mnie zwracać
– Tak Panie Silvio – odpowiedział Pepe
Silvio wstał od stolika i rzucił na stół banknot 5 euro
– Czekaj na telefon ode mnie – powiedział na odchodnym.
Und über die Differenz. Und vielleicht auch über den Zufall.
Denn da gibt es einen. Ich würde vielleicht nicht so weit gehen, wie einst Daisetz Teitaro Suzuki in seinem Aufsatz Über den Zen – Buddhismus gegangen ist und den Vergleich zwischen Ost und West suchen. Denn mittlerweile wissen wir, dass auch die Quiche nicht sehr zimperlich mit der Natur umgegangen sind. Doch vielleicht geht es gar nicht darum. Es geht viel mehr darum, was wir mit dem zufällig angetroffenen so anstellen. Und wo denn der Unterschied liegt. Und weshalb gerade diese Ausstellung davon berichtet.
Suzuki beschreibt Bashō, der zufällig eine Nazuna am Wegesrand sieht, eine unscheinbare, gewöhnliche Pflanze. Der Dichter bleibt stehen und betrachtet sie. Die Betrachtung aber macht ihn eins mit der Blume. Beim Zen geht darum, eins mit der Natur zu sein, die Blume zu sein. Das klingt auf den ersten Blick sehr esoterisch. Wenn ich die phänomenologische Beschreibung hierzu nutzen sollte, würde ich sagen, es geht um die zweite Bewusstseinsstufe, um die Erweiterung unseres Erfahrungshorizonts. Darum, sich zu erinnern, dass auch wir Natur sind, nicht durch den Ozean aus Vernunft, Ideen und Gedanken getrennt von ihr. Dass wir Instinkte haben. Wie eine Nazuna.
Und der andere Teil? Nun, Suzuki beschreibt ein Gedicht Tennysons, der die Blume sieht, sie dann aus dem Mauerwerk mitsamt der Wurzeln rausreisst um sie anzuschauen.
Und hier liegt der Unterschied.
Und die Ausstellung? Sie erinnert mich an die Betrachtung Bashōs. Rolf Naedler zeigt uns zufällig angetroffene Pflanzen, Tiere und auch Käfer. Setzt sie geschickt in einen Spannungsfeld. Setzt sie auf einen Hintergrund, der mal humorvoll ist (das Lachen ist doch die beste Antwort auf einen Koan, oder?) mal ironisch oder neutral. Und der Betrachter? Der Betrachter betrachtet das betrachtete wie Bashō. Ohne die Blume rausreissen zu wollen. Ohne die große Grenze aus Vernunft. Inmitten der Bilder. Und manchmal denkt er eben an die Differenz in der Betrachtung. Das zufällig betrachtete ins Bild zu setzen. Darum geht es bei Bashō. Das erlebte ich bei der Ausstellung. Geht hin, sie dauert noch bis zum 01.12.2019. Im Künstlerhaus Bergedorf (externer Link).
Kana ruft am Ende Bashō in seinem Haiku. Und es ist nicht übersetzbar. “Kana” rief ich aus als ich die Ausstellung verließ.