Publikujemy niniejszym drugą część tekstu Marka Gajdzińskiego pt. Głodne Duchy. Część trzecia ukaże się niebawem. Część pierwsza ukazała się tutaj.
© by Gajdziński, Marek, Artykuł ukazał się w BLIZA, kwartalnik artystyczny, 1.37 (2020), pp. 61 – 75
Pól obfitujących w kokle nie brak w tej części Wysp Brytyjskich. Ale nie ze wszystkich można korzystać. Okresowo zakazuje się połowu kokli w rożnych rejonach po to, by po eksploatacji przez zbieraczy i ptaki miały szansę się zregenerować. I zanim znów pole będzie się nadawało do zbiorów, może minąć ładnych kilka lat. Dlatego tam, gdzie lokalne władze ogłaszają otwarcie, robi się tłok. Bo na kokle rzucają się nie tylko miejscowi rybacy, ale też przyjezdni z innych części kraju, zwabieni perspektywą łatwego zysku. Rybacy i farmerzy, biznesmeni i bezrobotni, ludzie odpowiedzialni i awanturnicy. Jak kiedyś w Ameryce, gdy poszła wieść, że nad rzeką Klondike znaleziono złoto. No i do tego gangsterzy. Przede wszystkim oni. Ludzie, którzy mają kontakty z imigrantami i są na tyle bezwzględni, że potrafią ich zmusić do dyscypliny i niewolniczej pracy z grosze. To tacy ludzie są królami łowisk skorupiakowych, to oni wyciągają z nich najwięcej pieniędzy. A jest ich sporo do wyciągnięcia – całkowitą wartość tych łowisk w UK szacuje się na 240 milionów funtów rocznie.
Dlatego pojawiły się mafie. Mafie ptaków, duchów, Chińczyków. Ptaki i duchy od wieków biją się tu ze sobą o owoce morza wszelkiej maści. Chińczycy pojawili się niedawno. Sytuację komplikuje fakt, że duchy nie działają razem, są podzielone na szereg innych mafii, takich jak mafia miejscowych rybaków, mafia Szkotów, czy mafia Walijczyków. No i mafia Polaków, ma się rozumieć. A jak różne mafie, to i o konflikty nietrudno. Wojna o wpływy stała się jedną z przyczyn śmierci 23 Chińczyków. Bo na początku zbierali normalnie, jak wszyscy inni, za dnia. Ale duchom się to nie podobało. Zaczęli ich przeganiać w miejsca, gdzie kokli nie było. A gdy próbowali wracać, spuszczano im manto i niszczono sprzęt. To dlatego wpadli na desperacki pomysł, by łowić po nocy. Albo przy bardzo złej pogodzie. By nie wchodzić duchom w drogę.
Tradycja duchów to dla Chińczyków żadna tradycja. Oni w ogóle tak się nie bawią.
Jak się łowi kokle? Właściwie to się nie łowi, tylko zbiera. Najpierw trzeba je tylko wyłowić spod piasku, w którym lubią się zagrzebywać – każda kokla ma wystającą poza skorupę nibynóżkę, która jej do tego służy. Żywią się odfiletowywanym z wody planktonem, a wody mają pod dostatkiem. Niechętnie spod piasku wychodzą, bo i po co? By je do tego zmusić, potrzebna nam drewniana ławeczka ze stalowymi nóżkami. To znaczy jumbo, tak się to urządzenie nazywa w rybackim żargonie. Tylko wygląda jak ławeczka. Odwrócona. Bo składa się z deski i uchwytów, dwóch prętów, które po położeniu deski na piasku sięgają człowiekowi do pasa. Chwytamy za te pręty oburącz i kołyszemy w jedną i drugą stronę, naciskając przy tym ciałem. Kosztuje to sporo wysiłku, ale zmiękcza piasek i powoduje, że zalegające kilka centymetrów pod powierzchnią kokle wychodzą na wierzch. Wtedy możemy je zebrać przy pomocy czegoś, co zwą cramb albo craam, a co przypomina widelec. Wrzucamy do dwóch wiader, a jak się zapełnią, zawieszamy wiadra na nosidle usadowionym na karku i ramionach (szelki, kluki, sądy, szuńdy, pedy, różnie je po naszemu zwą), i zanosimy kokle na brzeg. Tak jak nasi pradziadowie wodę ze studni nosili. Chińczycy tak się nie bawili, tradycja duchów to dla nich żadna tradycja. Zamiast ławeczki i widelca używali grabek, a wygrabione na powierzchnię muszle zbierali rękoma i wrzucali do sieci albo do sita, oddzielając reszki piachu. Czyste kokle ładowali do worków, a te wrzucali na pakę samochodu. Tak jest łatwiej i szybciej.
Na pomysł z koklami wpadł Lin Mu Yong, lat 31, najważniejsza osoba w gangu. To on odbierał w liverpoolskim porcie przemyconych z Chin i organizował im życie. Pomagała mu w tym jego 18-letnia partnerka, Janie Bannister, jedyna biała w tym interesie, odpowiedzialna za opiekę nad Chińczykami. Jak w praktyce wyglądała ta opieka? Trudno powiedzieć, Janie znała tylko angielski, a i to nie najlepiej, mówiła z silny akcentem liverpoolskim, co znacznie utrudniało komunikację. Dlatego wzięli sobie do pomocy 29- letniego Lin Liang Rena, kuzyna Yonga. Ren wraz ze swoją partnerką, Zhao Xiao Qing, lat 20, sprawowali bezpośrednie rządy w grupie, do której trafiła Hua.
Głowa węża. Tak w chińskim slangu nazywają się gangi przemytnicze.
Hua wyszła z ładowni statku w porcie Liverpool pół roku wcześniej. Odebrali ją Głowy Węży, tak się mówi na przemytnicze gangi, w chińskim slangu. Najpierw kazali zadzwonić do domu z wiadomością, że dotarła szczęśliwie do miejsca przeznaczenia. Bo to był umówiony sygnał, że rodzina ma teraz wypłacić mafii w Chinach ostatnią ratę należności. Kiedy próbowała protestować, bo na razie to był tylko jakiś zrujnowany hangar, a gdzie ten obiecany dobrobyt – została przez jednego z przedstawicieli wężowej mafii pobita. Zadzwoniła. Mafiosi przekazali ją Renowi. Który miał się od teraz stać panem jej losu. Zawiózł ją do jednego z osiedli domków jednorodzinnych na przedmieściach miasta. Mieszkała w pokoju z sześcioma mężczyznami, w całym domu była ich ponad trzydziestka. Cała podłoga była zasłana materacami. Spano nawet w kuchni – tylko łazienka była wolna. To znaczy wtedy, gdy nie była zajęta. Ale to zdarzało się rzadko.
Ren załatwił Hua pracę w rzeźni, przy pakowaniu mięsa. I mimo że zarabiała o wiele więcej niż w Chinach, po opłaceniu pobieranego przez Rena czynszu za mieszkanie, składki na jedzenie i opłaty klimatycznej niewiele jej z tego zostawało. Za to Ren z samych rat za mieszkanie nieźle żył. Bo brał od wszystkich dwa razy więcej niż płacił właścicielowi domu, jakiemuś różowemu na pysku Anglikowi przypominającemu byczego psa. Znaczy się buldoga. Z punktu widzenia Hua, rzeczywistość wyglądała inaczej niż przedstawiali ją naganiacze z mafii wężowej w Fujian, którzy namówili rodzinę na wysłanie jej do Anglii. Nie tak różowo. Zupełnie nie.
Wszyscy muszą jechać. Taki jest los kulisów. To znaczy imigrantów z Chin pracujących w ramach systemu współczesnego niewolnictwa.
W tym samym domu co Hua mieszkał Zhifang, chłopak z innego miasta, ale z tej samej prowincji. Polubili się. W jakieś święto poszli razem do restauracji. Do chińskiej restauracji. Ale takiej prawdziwej, nie udawanej, jednej z tych, w której duchy mogłyby się poczuć nieswojo. Bo nie wiedziałyby, o co tu chodzi. Jedzenie podają tak, jak w sklepie się kupuje – surowe, w żaden sposób nie przygotowane. Do tego zapalają ci ognisko na stole, stawiają na nim dwa kociołki wypełnione jeden wrzątkiem, drugi olejem z przyprawami, i proszę, sama sobie wszystko gotuj czy smaż. No ale Chińczycy nie duchy, wiedzą doskonale, jak się zachować.
Zalewy do gotowania i smażenia mogą być przyprawione łagodnie, na średnio ostro, i na bardzo ostro. Przy czym są to określenia, do których prawdziwego znaczenia nie jesteśmy raczej przyzwyczajeni. Bo już przy smaku średnio ostrym wysiadają nawet najbardziej odporne duchy. A przed bardzo ostrym nawet Chińczyk z Fujian czuje respekt.
Objedli się za wszystkie czasy. A zwłaszcza za te ostatnie chude dni, które wiedli na kupowanych przez Rena zupkach z torebki i puszkach. Hua tyle w siebie napakowała, że w nocy rozbolał ją brzuch. A i tak nie zdołali zjeść wszystkiego, co zamówili. To u nich podobno normalne. Że zamawiają za dużo i potem zostaje. To jakaś oznaka statusu i pozostałość po wielkim głodzie.
Część trzecia tutaj.