© by Gajdziński, Marek, Artykuł ukazał się w BLIZA, kwartalnik artystyczny, 1.37 (2020), pp. 61 – 75
Liverpool, 5 lutego 2004, przed południem
Tego dnia niektórzy nie mieli ochoty jechać do kokli. Bo to było Yuan Xiao, chińskie Święto Wiosennej Latarni. A w takie święto pracować nie wypada, tylko spędzać je z bliskimi. Ale szef powiedział, że jest akurat okazja, bo jego brytyjskiemu kontrahentowi brakowało rąk do pracy, więc nie mają wyjścia. Wszyscy muszą jechać. Taki jest los kulisów. To znaczy imigrantów z Chin pracujących w ramach systemu współczesnego niewolnictwa. To znaczy za rażąco małą stawkę, pod przymusem związanym z nielegalnym statusem imigracyjnym.
Szef podzielił ich na dwie grupy i wysłał dwoma samochodami. Wyjechali z Liverpoolu na autostradę M6 i ruszyli wzdłuż wybrzeża na północ, przez Preston. Samochód, którym jechała Hua, popsuł się. I to tak, że nie dało się go naprędce naprawić. Mimo święta, Ah nie chciała stracić zarobku. Zadzwoniła do swojego chłopaka, który jechał drugim samochodem. Zhifang, po krótkiej konsultacji z kierowcą, odpowiedział jej, że nie da rady, bo ich samochód jest pełny. Poza tym byli już chyba dalej i kierowca nie zamierzał zawracać. Hua razem z resztą ekipy ze swojego samochodu wróciła do Liverpoolu.
Jakiś Anglik wysunął nadgarstek z zegarkiem i znacząco w niego postukał. Jakby pytał, czy ktoś się tu zna na naprawianiu zegarków.
Zatoka Morecambe, okolice Warton Sands, 5 lutego 2004, około godziny 18:00
Kokle zbiera się podczas odpływu, na odkrytych przez wodę ławicach piachu, czasem kilka mil od linii brzegu. Za 25 kilogramów kokli Chińczycy dostawali po pięć funtów. Nic dziwnego, że musieli zdrowo zasuwać. Nie bardzo mieli czas zwracać uwagę na to, co się wokół nich dzieje. A robiło się już ciemno. Ledwo widać było cokolwiek, o brzegu nie mówiąc. W pewnym momencie zaczęły ich mijać grupy innych poławiaczy, wracających na brzeg. Niektórzy podchodzili, szturchali delikatnie w ramię i coś mówili. Ale nikt nie rozumiał, co. Jakiś Anglik wysunął nadgarstek z zegarkiem i znacząco w niego postukał. Jakby pytał, czy ktoś się tu zna na naprawianiu zegarków. Ale Chińczycy nie mieli wśród siebie zegarmistrza. Jeden z rybaków wspominał potem, że zatrzymał się przy jednym z Chińczyków i powiedział, że najwyższy czas się zbierać. Chińczyk patrzył na niego, pokiwał głową, jakby rozumiał, uśmiechnął się, odwrócił i odszedł do swoich.
Wszyscy mieli telefony. Ale zamiast szukać pomocy, dzwonili do swoich rodzin w Chinach.
Grupa liczyła w sumie 38 osób. Ale wielu zostało na brzegu, bo nie starczyło dla nich sprzętu albo ubrania ochronnego. Na zatokę wyjechały 24 osoby, w tym dwie kobiety. Wszyscy z Chin, w ogromnej większości z prowincji Fujian. W wieku od 18 do 45 lat. Było ciemno i wiał wiatr. Gdyby nie wiał, może byłoby słychać przybierającą wodę. A tak zorientowali się dopiero wtedy, gdy wody mieli już po kostki. Rzucili się do samochodu, udało się ruszyć, ale nie za bardzo było wiadomo, w którą stronę jechać. W dodatku szybko utknęli na jakiejś łasze ruchomego piasku. Samochód zanurzył się po osie i odmówił dalszej jazdy. Nikt nie myślał racjonalnie. Ogarnęła ich panika. Zgromadzili się na dachu samochodu i czekali. Tylko na co? Woda zalewała wnętrze wozu.
Wszyscy mieli telefony. Ale zamiast szukać pomocy, dzwonili do swoich rodzin w Chinach. Zhifanga zadzwonił do Liverpoolu, do z Hua. To była ich ostatnia rozmowa. Jakby już wiedzieli, że nie ma szans. Że trzeba się pożegnać. No bo spróbujmy sobie to wyobrazić. Jest luty, i choć zimy w Brytanii to nie to, co w Polsce, jest zdecydowanie zimno. W dodatku leje się z nieba i wieje silny wiatr. Wszyscy są mokrzy i trzęsą się, jeśli nie z zimna, to ze strachu. Jedyna realna pomoc, na jaką mogliby liczyć, to helikopter straży przybrzeżnej. Ale jak się z tą strażą porozumieć? Jak im powiedzieć, gdzie jesteśmy, jeśli oni nie rozumieją naszego języka, a my ich? A nawet gdybyśmy język znali, skąd mamy wiedzieć, gdzie jesteśmy? Gdzieś na zatoce, która rozciąga się na obszarze ponad 300 kilometrów kwadratowych.
A potem głos się urywa. Albo dzwoniący stracił zasięg, albo wyczerpały mu się pomysły na to, co powiedzieć. Albo telefon zalała woda.
Guo Bing Long jest jedynym z grupy, któremu udaje się dodzwonić pod numer alarmowy 999. Komunikat, który przekazuje dyżurnej osobie jest dramatyczny, “tonąć woda, dużo, dużo, tonąć woda”, ale pozbawiony ważnych szczegółów. Słychać to podczas rozprawy w sądzie w Preston. Na pytanie operatora, gdzie dokładnie jest, Long raz jeszcze powtarza: “Tonąć woda, tonąć woda”. A potem głos się urywa. Albo dzwoniący straciłzasięg, albo wyczerpały mu się pomysły na to, co powiedzieć. Albo telefon zalała woda. Nie, to niemożliwe. Bo Long jeszcze potem raz dzwonił. Do żony w Chinach. Też odtworzono tę rozmowę podczas rozprawy. “Jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Woda sięga mi do piersi. Możliwe, że umrę. Mój szef się pomylił. Źle obliczył czas. Powinien nas odwołać godzinę temu. Powiedz rodzinie, żeby się za mnie modlili. To już blisko. Za blisko. Umieram.”
Wcześniej tej samej nocy pod numer alarmowy zadzwoniły dwie inne osoby. Najpierw miejscowy rybak z wiadomością, że po zatoce krąży jakiś samochód i że dziwnie się zachowuje. To jeszcze nie było alarmujące. No bo wiadomo, dzieciaki z Morecambe lubią sobie po pijaku pojeździć i pobawić się z morzem w kotka i myszkę. Oni myszka, morze kotek. Potem jakaś kobieta, która się nie przedstawiła. Mówiła z akcentem wskazującym na Liverpool. Powiedziała, że “mam dużą grupę chińskich chłopców na Zatoce Morecambe, utknęli i nie mogą wrócić. Wyślijcie po nich samolot albo coś takiego”. To już brzmiało poważniej, ale nadal brakowało szczegółów. Kobietę później zidentyfikowano jako Janie Bannister, 18-letnią partnerkę Lin Mu Yonga, jednego z szefów gangu.
Nie było dokąd uciekać. Bo woda, zanim pojawiła się na tej położnej nieco wyżej od reszty łasze piachu, zdążyła zalać wszystko dokoła niej.
O tym, o której zaczyna się pracę i o której kończy, decydował szef, który z kilkoma innymi został na brzegu. Nie wiadomo, czy sprawdził, o której miał być tamtego dnia przypływ. Ale nawet jeśli sprawdził, pewnie niewiele by to dało. Bo warunki były wyjątkowe i trzeba było odpowiednio do nich postępować. To znaczy, że nawet jeśli wiedział, że przypływ rozpoczyna się o 21:00, to powinien był odwołać grupę najpóźniej około 19:00. Bo podczas takiego silnego wiatru od morza przypływ może się pojawić wcześniej. Wie o tym każdy rybak. Ale Ren nie był rybakiem. Tylko dużym szefem małego gangu.
Fala przypływu zwykle porusza się w tempie nie większym niż około pięciu kilometrów na godzinę. Po prawie płaskim, lekko tylko idącym pod górę dnie. Ale jeśli przyłoży się do tego wicher taki, jak tamtej nocy, może być i kilkanaście kilometrów na godzinę. Nawet biegiem trudno uciec. W dodatku uciekać nie ma dokąd. Bo woda, zanim pojawiła się na tej położnej nieco wyżej od reszty łasze piachu, zdążyła zalać wszystko dokoła niej. I teraz, żeby dostać się na ląd, trzeba pokonać dwumetrową głębinę ciągnącą się przez kilka kilometrów. Miejscowi rybacy, analizujący tragedię długo po tym, jak się wydarzyła, doszli do wniosku, że ratunek był. Że można było dostać się do brzegu idąc najpierw w trochę innym kierunku. Naokoło. Ale by tego dokonać, trzeba by znać dobrze zatokę. Albo przynajmniej tę jej część. A Chińczycy nic o niej nie wiedzieli. Po raz pierwszy zapuścili się tak daleko.
Kiedy poziom morza przekroczył wysokość samochodu, nie było już innego wyjścia jak próbować przepłynąć głęboką wodę dzielącą ich płyciznę od brzegu. Bo stojąc tracili więcej ciepła niż płynąc. Tylko nie wszyscy potrafili pływać.
Na pierwsze ciało natknął się rybak jadący traktorem po dnie wolnej już od wody zatoki, około trzeciej nad ranem.
Z początku rozmiar tragedii nie był znany. Poszukiwania, mocno utrudnione przez sztorm, trwały całą noc. Nie było wiadomo, co się naprawdę stało. Można było przypuszczać, że ci, którzy dotarli szczęśliwie do brzegu, zaraz się gdzieś pochowali w obawie przed policją. No bo w końcu byli nielegalni. Na pierwsze ciało natknął się rybak jadący traktorem po dnie wolnej już od wody zatoki, około trzeciej nad ranem. Do końca dnia zaleziono w sumie 21 ciał. Los reszty długo nie był znany. Dopiero po sześciu latach, w roku 2010, ciągle zmieniające się dno odkryło czaszkę 22. ofiary, należącą do Liu Qin. W tej chwili nieznany jest wciąż los jednej już tylko osoby z grupy, Dong Xin Wu. Ale chyba nikt nie ma nadziei, że przeżyła. Z całej 24 osobowej grupy tylko jedna osoba ocalała. Li Hua. Przypadkiem udało mu się trafić na Priest Skear, kamienną płyciznę, która jeszcze nie została całkiem zalana. Stamtąd uratował go helikopter, o godzinie 22:00. Dzięki temu przypadła mu rola świadka koronnego podczas procesu. Zeznawał z ukrycia, pojawiając się w sądzie wyłącznie na ekranie telewizora. Jego zeznania bardzo pomogły w udowodnieniu winy oskarżonym. Dziś żyje gdzieś w UK pod nowym nazwiskiem. Wydarzenia z 2004 roku wciąż nie dają mu spać. Szczególnie w okolicach Święta Wiosennej Latarni.
Grupa ślepców wyprowadzonych w pole przez Michaela Wilsona, piastującego stanowisko Jej Królewskiej Mości Przewodnika Po Piaskach. W pole kokli – to znaczy w morze. Na środek zatoki. Tak wygląda jedna z akcji na cele dobroczynne, marsz niewidomych przez zatokę podczas odpływu, z Arnside na drugi brzeg, głównie po łachach piaskowych, ale miejscami po pas w wodzie (to chyba te ukryte kanały, przed którymi ostrzegała tablica), organizowany raz w roku przez Galloway’s Society for the Blind. Latem, w sierpniu, ale o zmiennej dacie, bo wszystko zależy tu od pogody. A jak już się datę ustali, to też nic pewnego. Bo często trzeba zmieniać. Coś jak nasz doroczny Marsz Śledzia przez Zatokę Pucką po Rybitwiej Mieliźnie, z Kuźnicy do Rewy. Tylko z silniejszym dreszczem. I bez protestów. Bo Marsz Śledzia, jak wiele imprez w Polsce, ma zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych przeciwników, głównie ekologów. A tu jakoś nikomu nie przeszkadza.
Uczestnicy jednego z podobnych marszów, w roku 2014, natknęli się na wystający z dna wrak samochodu. Okazało się, że był to ten sam pojazd, który kiedyś przywiózł grupę chińskich zbieraczy kokli. W tym samym miejscu, w którym rozegrał się finał tragedii. Kapryśne morze potrzebowało 10 lat, by go odsłonić. Znaleziono też kilka worków z muszlami, które udało im się zebrać. Po jakimś czasie wszystko to znowu przykrył piasek.Ashes to ashes, dust to dust.
Po tragedii Chińczycy przestali się pojawiać w Zatoce Morecambe. Zastąpili ich Polacy i inni przybysze z naszej części Europy
Po tragedii w 2004 roku zrobił się szum. Ludzie żądali zmian. Władze uznały słuszność postulatów. Ale w sumie niewiele się zmieniło. Tylko Chińczycy przestali się pojawiać w Zatoce Morecambe. Zastąpili ich Polacy i inni przybysze z naszej części Europy. Podjęto pewne kroki, by zapobiec takim sytuacjom w przyszłości. Ale to nie takie proste. Powołano do życia Zarząd Rybołówstwa Przybrzeżnego i Konserwacji, którego zadaniem jest kontrolować dostęp do łowisk poprzez wydawanie licencji osobom spełniającym odpowiednie warunki. To znaczy takim, które mają właściwy sprzęt, przeszli odpowiednie przeszkolenie z zakresu technik poławiania i bezpieczeństwa pracy, a także dysponują wiedzą dotyczącą topografii i specyfiki terenu, szczególnie oddziaływania warunków atmosferycznych i pływów morza.
Zarząd ma kontrolerów sprawdzających, czy poławiacze mają odpowiednie pozwolenia. Tylko kontrolerów jest kilku, a poławiacze liczą się na setki i tysiące. Więc w praktyce mało kto się tym przejmuje. No i od czego są współpracujący z gangsterami ludzie, którzy zajmują się podrabianiem dokumentów. Poza tym Anglicy do tych prób regulowania połowów mają ambiwalentny stosunek. Bo to pierwszy raz od 800 lat. A dokładnie od roku 1215, kiedy to, pod wpływem nacisku ze strony wasali, przyjęta została przez króla Jana bez Ziemi Magna Carta (Magna Charta Libertatum), Wielka Karta Swobód, fundament europejskiej demokracji. Wśród gwarantowanych nią przywilejów znalazło się nieskrępowane prawo do poławiania owoców morza na własne potrzeby.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że zbieranie kokli ręcznie jest uznawane za ekologiczne. Bo alternatywą byłoby przemysłowe trałowanie z łodzi, w wyniku którego wylęgarnie skorupiaków mogłyby ulec trwałemu zniszczeniu.
Część czwarta czyli ostatnia niebawem.