Karen Alkalay-Gut jest poetką, autorką opowiadań i tekstów naukowych o literaturze. Pisze głównie po angielsku, ale też po hebrajsku i w jidysz. Jako poetka zadebiutowała w roku 1980 tomem Uprawiając miłość. Wiersze (Making Love: Poems). Wydała w sumie ponad 30 książek poetyckich. W roku 2020 ukazał się zbiór wierszy Słowo na sztorc. Pań z Biblii opowieści własne (A Word in Edgewise: Ladies from the Bible Tell Their Tales). Jej wiersze są naznaczone obrazami dawnego życia, są próbą rozwinięcia skrawków pamięci i zrekonstruowania białych plam życiorysu własnego, rodziny, przodków. I choć na pierwszy plan wysuwają się traumatyczne wspomnienia związane z Zagładą, doświadczenie cierpienia i straty, dużo w nich ciepłego humoru.
Jej rodzice pochodzili z Lidy na Wileńszczyźnie, miasta położonego na terenie dzisiejszej Białorusi. Jak mówi w opowiadaniu “Dziecko wojny”, była to część litewskiego korytarza, którym podczas wojny, tej pierwszej, światowej, co rusz przechodziły jakieś wojska. “Jednego dnia Niemcy, drugiego Rosjanie”. Karen wspomina, że kiedy była mała, ilekroć nie mogła czegoś znaleźć, jej mama mówiła “żołnierze przyszli, zabrali”, i się uśmiechała. W ten sposób rozładowała napięcie i przywracała światu właściwe proporcje – czymże są obecne straty wobec tamtych?
Po wojnie polsko-bolszewickiej, w poszukiwaniu lepszego życia, rodzice przenieśli się do Wolnego Miasta Gdańska. Ale tam szybko zabrakło wolności. Prześladowani przez hitlerowców, starali się na różne sposoby uciec gdzieś dalej. Próbowali zdobyć podrobione paszporty z prawem podróży do Palestyny. Albo zezwolenie na wyjazd do Szwecji, na konferencję esperanto. Bezskutecznie. W końcu udało im się uzyskać wizy rolnicze do Wielkiej Brytanii. Choć to nie załatwiało sprawy, bo pozwalało na wjazd do Albionu, ale nie na wyjazd z Gdańska.
Niespodziewanie pomogli znajomi, niemieccy sąsiedzi. Zajęli dwa miejsca w autobusie do Berlina, a po kontroli dokumentów, tuż przed odjazdem, oddali je rodzicom Karen. Dzięki tej podmiance, nocą, 1 września 1939 roku, Dvora Kaganovich i Leib Rozenztejn opuścili Gdańsk. Przez Berlin dotarli do portu Vlissingen w Holandii, tam wsiedli na statek. Zamieszkali na fermie trzody chlewnej w hrabstwie Gloucester, na pograniczu Anglii i Walii (ten angielsko-wiejski epizod, podobnie jak i gdański, uwieczniony w jednym z publikowanych w tym numerze wierszy, “Pokój ze świnią”). Mama Karen szybko doszła do wniosku, że życie na wsi, choć bezpieczne, za bardzo ich odsuwa od ważnych spraw. Chciała zająć się pomaganiem tym, którzy zdołali uciec z okupowanych lub zagrożonych obszarów kontynentalnej Europy. Choć wszyscy w tym czasie ewakuowali się z miast na wieś, namówiła ojca na przeprowadzkę do Londynu. Mimo nieustających nalotów dobrze sobie tam radziła, w czym, zdaniem Karen, pomogły jej wojenne doświadczenia z dzieciństwa i młodości. Pracowała jako księgowa, szyła, robiła pedicure i handlowała na czarnym rynku.
Pod koniec wojny, 29 marca 1945 roku, w Mother’s Hospital of the Salvation Army, szpitalu położniczym przy Lower Clapton Road w londyńskiej dzielnicy Hackney, pojawiła się na świecie Karen. To znaczy w szpitalnym schronie przeciwlotniczym. Bo to była ostatnia noc ostatniej fazy niemieckich nalotów na Wielką Brytanię. Wtedy po raz ostatni Niemcy wystrzelili w kierunku Londynu pocisk V-1. Wylądował w Datchworth, Hertfordshire, niecałych 40 km na północ od centrum Londynu, pomiędzy Luton i Stansted, chyba nie czyniąc nikomu krzywdy. Pierwsze dni po porodzie spędziła z rodzicami w tunelu podziemnej tramwajowej Kingsway, na peronie stacji Holborn która, choć zamknięta w 1952 roku, istnieje do dziś.
Przyjaciółka powiedziała jej kiedyś, że ciągle podkreśla, że urodziła się podczas ostatniego bombardowania Londynu. To prawda, przyznała, i wyjaśniła, że wydaje jej się to ważne. Bo zapowiadało pokój, który został ogłoszony kilka tygodni później, i związane z tym nowe możliwości. Jedną z tych możliwości była dalsza emigracja do Stanów Zjednoczonych. Karen wychowała się w Rochester w stanie Nowy Jork. Od 1972 mieszka w Izraelu, wykłada poezję na Uniwersytecie w Tel Awiwie.
***
Kiedy powiedziałem Karen, że przypadkiem tak się zdarzyło, że jej wiersze zostaną opublikowane w numerze poświęconym sentymentalnemu idealizowaniu przeszłości i pragnieniu zawrócenia biegu czasu, powiedziała, że na nią to nie działa. Nawet w odniesieniu, zażartowała, do zmian klimatycznych. Z powodów oczywistych – historia jej, rodzeństwa i rodziców, którzy ocaleli tylko dzięki serii szczęśliwych, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, to historia tragiczna – stracili podczas wojny około 40 bliskich krewnych. Mimo iż jakoś udało im się po tym wszystkim odbudować życie, znaleźć spokój, trudno zapomnieć o cierpieniu i o biedzie, o zaszywaniu dziur w znoszonych ubraniach, o żywności na kartki, o wdzięczności wobec starszych dziewcząt, które pozwoliły ci nosić swoje zniszczone buty.
Powiedziała też, że przywiązanie do przeszłości, sentymentalizm, to była cecha jej ojca. Ilekroć mama mówiła, że musieli zmieniać mieszkanie w Gdańsku, bo właśnie wytropili ich tam hitlerowscy bojówkarze i czaili się pod domem z kijami, próbował oponować mówiąc, że tak mu się tu podoba, że przywiązał się do tego łóżka albo do widoku z okna. Dokąd by ich to zaprowadziło, gdyby ten jego sentymentalizm nie spotkał się z jej pragmatyzmem?
Ale to nie jest takie proste, dodała, jak by się mogło wydawać. Bo przeszłość nie jest obiektywna. Zależy od tego, co i jak chcemy pamiętać. I choć pragmatyzm mamy przeważa, sentymentalizm ojca też nie jest jej obcy. Zilustrowała to taką opowieścią:
– Miałam dwoje bliskich, których bardzo kochałam, kuzynkę mamy Friedę i Chasię, siostrę ojca. Pewnego dnia, kiedy byłam już pisarką, miałam okazję odwiedzić oboje. Zatrzymałam się w domu mojego brata, Frieda siedziała ze mną, gdy zapytałem ją o stare dobre czasy w Lidzie. Z początku mówiła o swoich balach, o pięknych ulicach i chwilach spędzanych ze wspaniałymi przyjaciółmi. Wkrótce jednak doszła do czasów pierwszej wojny światowej i wyraz szczęścia na jej twarzy zaczął gwałtownie gasnąć. Nie mieliśmy nic do jedzenia, wspominała, nic tylko ten chleb z obierek ziemniaczanych. Zaczęła płakać. Nie potrafiłam jej pocieszyć. W tej chwili do domu weszła moja druga ciocia, Chasia. Nie znały się z Friedą, więc je sobie przedstawiłem. Rozmawiałyśmy o wojnie, wyjaśniłam, pamiętasz? Byłaś wtedy dzieckiem. Och, niewiele pamiętam, odpowiedziała Chasia. Ale wiecie co? Pamiętam ten wspaniały chleb, który ciągle jedliśmy, ze skórek ziemniaków. Już kilka razy próbowałam go odtworzyć, ale wciąż nie udaje mi się uzyskać tamtego smaku. Żołnierze przyszli, zabrali, pomyślałam. Chasia zachowała w pamięci smak chleba, a ja teraz staram się zachować pamięć o niej i korzystać z tego daru, tej jej umiejętności czynienia przeszłości tak cudowną, że mogła ją smakować.